Wg piosenki pewnego polskiego wykonawcy każde pokolenie cieszy się swoją chwilą, innymi słowy ma swój własny czas, ażeby zmienić ten brutalny świat. Mało komu to się udaje, częściej młodzi ludzie mają tendencję do psucia naszej planety. Lecz nie o tym dzisiaj mowa... Te kilka zdań to tylko wprowadzenie do mojej recenzji "Małych kobietek", które przenoszą nas do Stanów Zjednoczonych w czasie wojny secesyjnej. Jesteście gotowi? Zapraszam!
Rodzina Państwa March jest dość duża, w jej skład wchodzą mama, tata oraz cztery córeczki- Meg, Jo, Beth oraz Amy. Ojciec dziewczynek musiał pojechać na front, więc wszystkie kobietki mieszkają same. A że są małe stąd ten słodki i przeuroczy tytuł z różowiutką okładką. Czytamy o przygodach dziewczynek, ich losach, pasjach i problemach. Przede wszystkim, jednak, poznajemy siostrzaną miłość i solidarność, której tak niewiele zostało i którą spotykamy już coraz rzadziej...
Louisa May Alcott (29.11.1832- 3.03.1888r.)- pionierka literatury kobiecej. Znakomicie konstruowała swe powieści, nasycając je ciepłem i dowcipem. Umiała stworzyć ciekawe postaci bohaterek, z którymi bardzo łatwo można się utożsamić. W czasie wojny domowej pracowała jako wolontariuszka w szpitalu i na takich obserwacjach została oparta jej pierwsza powieść. Autorka mieszkała w Concord, w stanie Massachusetts. W jej domu powstało muzeum.
Dzięki blogowaniu nauczyłam się sięgać po literaturę, po którą nigdy w życiu bym nie sięgnęła. Dzięki takiemu wyzwaniu, poznaję wiele wspaniałych powieści, których, przez moje uprzedzenia, nigdy bym nie przeczytała. Od jakiegoś czasu staram się przekonać do klasyki. Nadal nie jest to mój ulubiony gatunek, lecz sięgając po "Małe kobietki" liczyłam, że wreszcie polubię ten rodzaj literatury. W końcu po tylu pozytywnych opiniach, na co innego mogłam liczyć? Niestety, po raz kolejny już, troszkę się rozczarowałam, o czym opowiem Wam w następnym akapicie...
Literatura z poprzednich wieków charakteryzuje się kilkoma wyznacznikami. Ma być słodko, ciepło i ckliwie. I tak było też w "Małych kobietkach"- prawie wszystkie dziewczynki są słodkie i wyidealizowane. Niektóre z sióstr miały po 15 lat, a ich niedojrzałość emocjonalna po prostu mnie przerażała- raz zachowywały się zbyt dojrzale, niczym paniusie, a raz jak pięcioletnie dziewczynki. Jeżeli chodzi o to ciepło rodzinne to faktycznie jest to ogromny atut. Czytając powieść niejednokrotnie zagościł uśmiech na mojej twarzy, a widząc żarty dziewczynek wybuchałam gromkim śmiechem. Lecz, mówiąc o ckliwości- tutaj jej nie zabraknie. Każda z sióstr przeżywa swoje "bardzo ważne rozterki", które są po prostu głupie i bezsensowne! Chyba nigdy nie zrozumiem tego wyniosłego języka poprzednich epok.
"Małe kobietki" to zwykła obyczajówka, która opowiada o życiu dziewczynek i ich pasjach oraz smutkach. Niby pełno w niej emocji, lecz nie udzielają się one czytelnikowi. Ot, po prostu o nich czytamy- Jo jest smutna, Meg jest szczęśliwa i wszystko fajnie. Osobiście, zupełnie nie przejmowałam się losami bohaterek i było mi obojętne, czy któraś spełni swoje marzenia, czy nie. Cała opowieść jest dość nudnawa, oczywiście zdarzały się wyjątki, lecz pisząc ogólnikowo niezbyt mnie zachwyciła. Zdarzały się nudne momenty, w chwilach desperacji, byłam gotowa odłożyć ją na półkę. Lecz jestem z siebie dumna, że skończyłam powieść, gdyż piękne zakończenie wynagrodziło mi wszystkie męki. Powieść polecam prawdziwym miłośnikom klasyki, tymczasem pozostaje mi tylko wiara, że jeszcze kiedyś znajdę prawdziwą perełkę sprzed paruset lat.
MOJA OCENA:
5/10