Sophie Beckett od wczesnego dzieciństwa doskonale zdawała sobie sprawę, że coś jest z nią nie tak. Wychowała się na dworze hrabiego Penwood, który przygarnął ją po śmierci ojca, jego starego przyjaciela. Przynajmniej tak brzmiała wersja oficjalna. Kiedy dorosła, zrozumiała w czym jest problem. Była bękartem, córką hrabiego ze służącą. Mimo to wszyscy w domu odnosili się do niej przyjaźnie, a dziewczynka była traktowana z szacunkiem. Aż do momentu, w którym hrabia ożenił się ze złem wcielonym, panią Aramintą. Kobieta wprowadziła się do domu wraz ze swoimi dwiema córkami, a Sophie była dla niej niczym sól w oku. Gdy stary hrabia zmarł, wdowa po nim w pełni rozwinęła wachlarz swoich paskudnych możliwości. Sophie została służącą, traktowaną najgorzej jak tylko się da. I kiedy dziewczyna była pewna, że jej życie już zawsze będzie takim koszmarem, dostała jedyną szansę na przeżycie czegoś wspaniałego. Dzięki pomocy pozostałych służących, Sophie poszła na bal maskowy do Bridgertonów. Był tylko jeden warunek – o północy musi stamtąd uciec.
Kopciuszek, wersja trochę bardziej niegrzeczna. Nie jestem przeciwniczką tego motywu, chociaż autorka bardzo się inspirowała oryginałem (moim zdaniem aż za bardzo), ale ogólny wydźwięk tej historii nie skradł mojego serduszka. Wiem, że takie były wtedy realia i propozycja Benedicta dla Sophie nie była czymś szczególnym, ale mimo wszystko poczułam się obrażona w imieniu tej dziewczyny. A zakończenie, z wymuszeniem na Araminc...