Fragment: W pierwszych dniach roku VIII-go, na początku miesiąca Vendémiaire, czyli, mówiąc językiem kalendarza zwyczajnego, ku schyłkowi września 1799 roku, drużyna wieśniaków, licząca około stu ludzi, tudzież dość znaczna liczba mieszczan, wyruszywszy rankiem z Fougeres w podróż do Mayenny, wspinała się na górę de la Pelerine, położoną w połowie drogi, wiodącej z Fougeres do Ernee, małego miasteczka, w którym podróżni zwykle zatrzymują się dla wypoczynku. Grono to, podzielone na grupy mniej lub więcej liczne, przedstawiało mieszaninę kostiumów tak dziwacznych, zbiorowisko ludzi, pochodzących z tak różnych okolic i należących do tak różnych zawodów, że nie będzie rzeczą zbyteczną opisać charakterystyczne ich znamiona, ażeby opowiadaniu temu nadać żywe barwy, do których tyle wagi dziś przywiązują, jakkolwiek, zdaniem pewnych krytyków, szkodzi to malowidłu uczuć. Niektórzy z wieśniaków — a nawet znaczna ich większość — szli pieszo, za całe zaś odzienie służyła im płachta z koziej skóry, która pokrywała ich od szyi aż do kolan, i spodnie z białego, bardzo grubego płótna, którego nici nierówne oskarżały przemysł krajowy o niedbalstwo. Płaskie kosmyki ich długich włosów mieszały się tak zręcznie z sierścią koziej skóry i przysłaniały tak zupełnie ich twarze, spuszczone ku ziemi, iż można było tę skórę wziąć za ich własną i na pierwsze spojrzenie sądzić, że są to owe raczej zwierzęta, których zdarta skóra służyła im za okrycie. Ale z pomiędzy włosów błyszczały ludzkie oczy, jak krople rosy wśród bujnej zieloności, a spojrzenia ich, zwiastujące inteligencją, więcej niewątpliwie budziły trwogi, niż uciechy. Na głowach mieli brudne okrycia z czerwonej wełny, podobne do owej czapki frygijskiej, jaką rzeczpospolita przyjęła za godło wolności.