Czasem są takie książki, które bardzo chcę przeczytać i jak już to się stanie, to żałuję, że kiedykolwiek wzięłam ją do ręki. I bynajmniej nie z powodu, że były złe – no może „złe” pod innym względem, bo zło czai się na kartach. Tak mam właśnie z „Jedynym dzieckiem” Jacka Ketchuma – jednocześnie żałuję, że ją przeczytałam, a z drugiej strony to jest bardzo dobry thriller. Kilka lat temu przeczytałam jedną książkę autora, jak dobrze pamiętam, to było „Poza sezonem” i zapomniałam, jakie okropne i straszne wrażenie na mnie zrobiła. Dopiero w trakcie czytania Jedynego dziecka przypomniałam sobie, dlaczego nie zabrałam się za kolejne jego książki.
Ta lektura nie jest przyjemna, nie jest łatwa, lekka, ani na jedno posiedzenie. Czytałam w swoim życiu już kilka książek, w których poruszany jest temat m*lestowania, g*ałtu, p*dofilii, ale nawet w książkach Piotra Kościelnego nie było to chyba aż tak drastyczne, jak w przypadku Jacka Ketchuma. Najczęściej na końcu powieści oddycham z ulgą, że to tylko powieść, fikcja, ale i tutaj autor mnie zaskoczył posłowiem, że cała historia była inspirowana prawdziwą historią, co tylko udowadnia, że wymiar sprawiedliwości w USA jest po prostu patologiczny.
Wracając jednak do samej książki – Jedyne dziecko, to historia Lydii, Arthura i ich syna Roberta. Lydia po pierwszym nieudanym małżeństwie związała się z czarującym Arthurem, przy którym do czasu, czuła się kochana, bezpieczna i pe...