Muszę przyznać, że początkowo miałam problemy, aby wgryźć się w fabułę. Styl autorki troszeczkę mnie drażnił i musiałam do niego najzwyczajniej przywyknąć. Dopiero wtedy książka okazała się być naprawdę świetną i zabawną lekturą.
Delafield zabiera nas w podróż na angielską prowincję, gdzie obce są londyńskie zwyczaje a panuje sielska i wcale nie taka nudna rzeczywistość. Przekonujemy się o tym dzięki dziennikowi, który pisze nasza główna bohaterka. Okazuje się, że na prowincji tej jest tyle zawirowań, rodzinnych dramatów i sąsiedzkich sukcesów, że autorka ma ciągle ręce pełne roboty, aby nam to wszystko opisać. Robi to za pomocą dość specyficznych, ale i zarazem szczerych oraz błyskotliwych relacji z życia codziennego.
Główna bohaterka, a zarazem autorka dziennika jest tajemniczą arystokratką, która nudzi wiejskie życie i ciągłe zarządzanie domem. Dlatego wynajduje sobie nowe zadanie - wnikliwą obserwację otoczenia. Trzeba przyznać, że zadanie to traktuje bardzo poważnie, bo jej opisy otoczenia oraz dbałość o szczegóły i drobiazgowość są godne podziwu. Jednak to właśnie dzięki temu możemy się poczuć jakbyśmy sami byli naocznymi świadkami wszystkich wydarzeń.
„Dziennik prowincjonalnej damy” to książka, która pozwala oderwać się od rzeczywistości i przenieść w zupełnie inne miejsce oraz czasy. Wśród codzienności na angielskiej prowincji i sielankowości przyglądamy się także troską życia z wieczni...