Jedna z mniej znanych książek Mniszkówny, autorki polskich romansów okresu międzywojennego.
Fragment: 16 czerwca 1912 roku. Jestem w Krążu, zaproszony tu przez kuzyna Gabriela Zatorzeckiego. Brzmi to w moich uszach mniej więcej tak samo jakbym powiedział: „Jestem na Marsie zaproszony przez Marsjanina-turystę po Europie". Śmiałbym się bowiem przed kilkoma dniami, gdyby mi ktoś przepowiadał, że będę w Krążu, ale z moją naturą cygana wszelkie niemożliwości są możliwe. Wyjeżdżając w sobotę z Uchań do Warszawy, zapewniłem ojca, że wrócę wkrótce.
— To znaczy kiedy? Za miesiąc, kwartał czy pół roku — spytał ojciec.
— Ale cóż znowu! — zaprzeczyłem kategorycznie, a oto...
W niedzielę w operze siedziałem w krzesłach obok młodego człowieka, którego powierzchowność od razu zwróciła moją uwagę. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Mógł mieć lat trzydzieści parę, przy tym sporą łysinę i monokl w oku.
Ten szczegół właśnie przy krawacie mocno zniszczonym i brudnych paznokciach zaciekawił mnie przede wszystkim. Spostrzegłem, że i on przygląda mi się uparcie, nawet obcesowo.
Co też on we mnie zauważył — czy również osobliwy dysonans, myślałem. W zmiętej twarzy mego sąsiada był wyraz nudy, oczy zwężone, blade świeciły blaskiem martwym, czoło było Helena Mniszkówna w nieustannym ruchu. Skóra cienka jak welin podnosiła się gwałtownie w górę, marszczyła, ściągała i rozciągała jak gutaperka. Parę razy ziewnął lekko. Cieszyłem się, że podczas usypiającej i zaraźliwej funkcji zasłaniał sobie usta wytworną chustką do nosa pachnącą świetnymi perfumami. Stopy miał obute w lakierki wyraźnie za duże na jego nogi i zniszczone niesłychanie.
Fragment: 16 czerwca 1912 roku. Jestem w Krążu, zaproszony tu przez kuzyna Gabriela Zatorzeckiego. Brzmi to w moich uszach mniej więcej tak samo jakbym powiedział: „Jestem na Marsie zaproszony przez Marsjanina-turystę po Europie". Śmiałbym się bowiem przed kilkoma dniami, gdyby mi ktoś przepowiadał, że będę w Krążu, ale z moją naturą cygana wszelkie niemożliwości są możliwe. Wyjeżdżając w sobotę z Uchań do Warszawy, zapewniłem ojca, że wrócę wkrótce.
— To znaczy kiedy? Za miesiąc, kwartał czy pół roku — spytał ojciec.
— Ale cóż znowu! — zaprzeczyłem kategorycznie, a oto...
W niedzielę w operze siedziałem w krzesłach obok młodego człowieka, którego powierzchowność od razu zwróciła moją uwagę. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Mógł mieć lat trzydzieści parę, przy tym sporą łysinę i monokl w oku.
Ten szczegół właśnie przy krawacie mocno zniszczonym i brudnych paznokciach zaciekawił mnie przede wszystkim. Spostrzegłem, że i on przygląda mi się uparcie, nawet obcesowo.
Co też on we mnie zauważył — czy również osobliwy dysonans, myślałem. W zmiętej twarzy mego sąsiada był wyraz nudy, oczy zwężone, blade świeciły blaskiem martwym, czoło było Helena Mniszkówna w nieustannym ruchu. Skóra cienka jak welin podnosiła się gwałtownie w górę, marszczyła, ściągała i rozciągała jak gutaperka. Parę razy ziewnął lekko. Cieszyłem się, że podczas usypiającej i zaraźliwej funkcji zasłaniał sobie usta wytworną chustką do nosa pachnącą świetnymi perfumami. Stopy miał obute w lakierki wyraźnie za duże na jego nogi i zniszczone niesłychanie.