Czy wiecie Państwo jak to jest być rodzicem bliźniąt? Jak kochać dwie urocze dziewczynki, podobne do siebie jak krople wody? Nie wiecie? Ja wiem.
Miłość do nich trzeba najpierw w sercu podwoić, a potem podzielić. Albo pokochać je jako całość niepodzielną. I teraz wyobraźmy sobie, że jeden bliźniak ginie. Śmierć dziecka to dla rodzica zawsze ogromny ból, ale tu dodatkowo musi się zmagać z cierpieniem pozostałego przy życiu dziecka, któremu wyrwano pół duszy. Dramat rodziców w „Bliźniętach z lodu” potęguje fakt, że mają wątpliwość, które dziecko pochowali, bo to pozostałe przy życiu, po roku od pogrzebu komunikuje nieoczekiwanie: pomyliliście się, dlaczego nazywacie mnie Kirstie, jestem Lydia. Dziecięca fantazja, wybryk, czy pomylili się rodzice? A może córka oszalała? Mała, smutna, samotna dziewczynka, czasem przerażająca, ale wszak i ona się bała.
Ta warstwa powieści zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, reszta była dodatkiem, ale oddajmy książce sprawiedliwość - dodatkiem znakomitym. O tym, jak powoli dochodzi do rozpadu rodziny, o tajemnicach skrywanych przed sobą nawzajem i przed samym sobą, o radzeniu sobie ze stratą. Wszystko to w przyprawiającej o gęsią skórkę scenerii, na odizolowanej od świata odziedziczonej wyspie, na którą przeniosła się rodzina traktując to miejsce jako ostatnią deskę ratunku do posklejania życia. Dzika natura, stare kamienne domostwo, bagna, latarnia morska, nadciągający sztorm, duchy, głosy, poczucie zagrożenia.
Dla mnie był to e...