Moje pierwsze spotkanie z prozą Elif Shafak. Myślałem, że to klasyczny wyciskacz łez, ale później – na szczęście – okazało się, że powieść kryje w sobie coś więcej niż opisy rodzinnych spotkań, podawanych potraw i spraw, z którymi Turczynki mierzą się na co dzień.
W rzeczywistości Shafak opowiada o niechlubnej przeszłości narodu i próbą zmierzenia się z niewygodnymi wspomnieniami i niewyjaśnionymi przypadkami; tą częścią własnej historii, która nie może zostać nazwana chlubną. W przypadku „Bekarta…” to ludobójstwo Ormian i losów tych, którzy je przeżyli, w których ta rozpisana na lata tragedia tkwi nadal. Historyczny wątek daje autorce podstawę do łączenia pozornie nieporównywalnych, odmiennych kulturowo sfer Zachodu i Wschodu, wzajemnych urazów, podejrzeń i rodzinnych antypatii. To także historia o Stambule, nieco inaczej opisywanym niż czyni to Pamuk. To wreszcie zupełnie nieckliwa opowieść o niewymazywalnych więzach krwi, miłości i poświęceniu.
Trochę w tym mistycyzmu, baśniowości i zapachu orientalnych przypraw. W tle wyraziście skrojone postaci, pełne dziwactw, tajemnic i poczucia humoru. I oczywiście tytułowy bękart i historia czysto rodzinna, ale świetnie wiążąca wszystkie zaznaczone wcześniej wątki.
„Bękarta…” wspominam dobrze, choć miałem przy nim chwile zwątpienia. Chwilowo od pani Shafak zrobię sobie przerwę.
Książkę tłumaczył Michał Kłobukowski.