W "Uratuj mnie" Rachel Reiland zaprezentowała żmudną walkę i przeistaczanie się w nową ja. Życie w objęciach choroby psychicznej można porównać do więzienia, do ograniczającej pod wszelkimi względami celi. Tak jak większość skazanych ma szansę z niego wyjść i skorzystać z szansy na poukładanie sobie wszystkiego od nowa, tak Rachel dostała szansę odbudowania swojego życia bez zagubienia, lęków i zmiennych nastrojów. Kolejne etapy drogi wyznaczają formy terapii, które dość konsekwentnie kontynuuje wraz ze swoim terapeutą. Doktor Padgett obrał za cel rozpracowanie uczuć i bolesnych przeżyć pacjentki. Tylko zwrócenie się w kierunku tłumionych emocji, przywołanie i rozpracowanie przeszłości mogło spowodować zaprzestanie znajdywania kolejnych formy obrony.
Jak silne emocje targają pacjentką dostrzegamy na każdym kroku, gdy bywa zazdrosna o najmniejszy przejaw zainteresowania między bliskimi, który jej nie dotyczy. Wzbiera w niej agresja nawet wtedy, gdy terapeuta wita się, podając rękę jej mężowi. Skala emocji dla normalnie odbierającego bodźce człowieka jest przytłaczająca. Ktoś uzna dane zjawisko za nieistotne, przejdzie obok niewzruszony, Rachel rozdrapuje do żywego, tak by powstała zaogniona rana. Wyobrażenia, przeskalowane emocje i zaburzony odbiór rzeczywistości wydają się być, aż nadto przerastające możliwości pacjentki.
Nie czyta się tego lekko. Relacje opisane w zasadzie jak powieść fabularna, a i tak mozolnie przedzierałam się przez stawiane kroki bohaterki. Ona była tym wszystkim wyczerpana. Decyduje się na pobyt w szpitalu, a zaraz potem pragnie z niego uciec. Zgadza się na terapię, ale pragnie dyktować terapeucie warunki. Można by pomyśleć, że należy nauczyć jej pokory, bo człowiek nie dostaje tego co chce, ale w przypadku zaburzeń osobowości ma się do czynienia z zupełnie innym stanem. Widzimy, jak kobieta rzuca się między jednym, a drugim skrajnym pragnieniem, choćby podczas zwykłej rozmowy telefonicznej z mężem. Wygląda to tak, jak gdyby sama nie wiedziała czego chce lub pragnęła zrzucić wszelką odpowiedzialność na drugiego człowieka. Do tego ustępujący na każdym kroku partner i przypadkowy obserwator może poczuć schizofrenię.
Trudno się dziwić kolejnym opisom, gdy bohaterka przechodzi przeróżne stany od depresyjnych i autoagresywnych do histerycznych. Odrzuca pomoc rodziny, odreagowuje frustracje na swoim lekarzu i wciąż czuje ogromne osamotnienia pomimo bliskich nastawionych na pomoc. Cierpi jej psychika, cierpi jej ciało, co tez skutkuje ponownym wkraczaniem na terytorium anoreksji. Dręczona obsesjami odsuwa się od ludzi na rzecz gwałtownych działań. Towarzyszące chwiejne stany wzmagają kolejne kryzysowe sytuacje. I tak w kółko.
Treść jest tak bogata w emocje, że czytelnik poczuje się w pewnych momentach wyczerpany. Śledzenie czteroletniej terapii wydaje mi się równie trudne, jak życie z osobą zaburzoną. Dobrze, iż opowieść zaczyna się w momencie, gdy możemy zetknąć się z postacią miotaną emocjami, nie mająca kontroli nad swoimi działaniami, jeszcze przed diagnozą i terapią. Wydaje mi się, że dzięki temu łatwiej wchodzimy w temat, na więcej szczegółów zwracamy uwagę, a przede wszystkim razem z bohaterką przechodzimy opisywane katusze.
Momentami dłużyzny zabijają terapeutyczną moc książki. Tak przynajmniej ja to odbieram. Zapewne ważna okaże się dla ludzi zmagających się na co dzień z problemem i to nie tylko jako pacjenci ze zdiagnozowanym borderline ale bliskich, którzy muszą egzystować obok niestabilnie psychicznego człowieka. Treść sugeruje też uważne przyjrzenie się relacjom w rodzinie. Daje do zrozumienia, że stajemy się tym, czym jesteśmy karmieni w dzieciństwie. Brak akceptacji jest okazywany na różne sposoby. To, że opiekunowie na wszystko pozwalają, nie stawiając granic, bynajmniej nie świadczy o zrozumieniu potrzeb dziecka, ani nie jest oznaką wielkich uczuć.