Whitney Ann Cummings, lat 39, używa wyrazów i zwrotów typu ziomale, pierdolnik, rozpierducha, nie ma to tamto, nieogar (początkowo wydawało mi się, że to błąd, bo może miało być: nie ogar, ale jamnik, dopiero po chwili domyśliłem się, że to taki dziwoląg językowy utworzony od ogarniać, czyli opasywać ramionami, otaczać[1]) oraz podobne na poziomie języka gimnazjalistów. Oczywiście jest też możliwe, że wydawca powierzył przekład jakiejś nastolatce. Jednak, żebym został dobrze zrozumiany i nie robił z siebie hipokryty, znam, rozumiem (lub się domyślam), czasem używam takich pojęć, ale… Ale raczej tylko w gronie bliższych znajomych, o których wiem, że nie poczują się dotknięci. Nie używam takiego języka, mówiąc do dorosłych, zupełnie obcych mi ludzi. Ale… czasy się zmieniają, jak widać. W każdym razie w dobrej wierze zakładam i wydaje mi się, że chodziło o to, żeby było zabawnie, luźno i swobodnie. I zwykle jest. Tylko czasem…
Książka przypomina mi występy amerykańskiego komika, na przykład Georga Carlina[2] albo pastora Marka Gungora[3]. Ich sztuka jest czysto werbalna, po prostu przez kilkadziesiąt minut opowiadają zabawne rzeczy. Bywa, że na jakiś określony temat, ale też może to być – jak w książce Whitney Cummings – potok dygresji do dygresji; z jednej wynika druga, z trzeciej kolejna, czasem temat zmienia się ze względu na jakieś luźne skojarzenie. W niewielkich dawkach lubię taki humor. Whitney Cummings podjęła spore ryzyko, starając się coś takiego oddać na piśmie, w formie książki. Od razu informuję, że – moim zdaniem – udało jej się to w znacznej mierze i opowiadanka zwykle są mniej lub bardziej zabawne.
Trochę mniej dobrze wyszedł autorce drugi element tej książki, czyli poradnik albo antyporadnik (bo może dzięki lekturze komuś uda się uniknąć… czegoś) na okoliczność mnóstwa różnych sytuacji życiowych. Niektóre z tych porad prezentowane są w równie zabawnym tonie, więc czasem można przeoczyć, że akurat w tym momencie Cummings zwraca uwagę na coś ważnego. Przykład: łatwo być jasnowidzem albo za takiego być uważanym. Wystarczy tylko podczas rozmowy przestać śledzić coś tam na Instagramie i zacząć uważnie słuchać, co do nas mówią i w jaki sposób. Ależ oczywiście! Święta prawda! I jest to ważniejsze niż się wydaje. Tyle, że może nie wystarczyć rezygnacja z Instagrama, więc wtrącę cytat z innej książki…
„Niewielkim, lecz dość istotnym elementem składowym obecności we własnym życiu jest zdolność do słuchania i słyszenia, co mówią inni ludzie. Co mówią! Tak, co mówią, a nie, co wydaje mi się, że mówią, po przepuszczeniu ich wypowiedzi przez filtry osobistych uprzedzeń, własnych doświadczeń, podejrzeń na temat rozmówcy i jego domniemanych motywów, wreszcie mocno wątpliwych prawd, przekonań, kto wie, czy naprawdę moich. Uwaga: słuchać, słyszeć, rozumieć to jeszcze nie to samo, co zgadzać się”[4].
„Wszystko w porządku …i inne kłamstwa” zawiera też testy lub quizy psychologiczne. Whitney Cummings podpiera się Jungiem, ale odnoszę wrażenie, że takie zabawy znaleźć można w każdym czasopiśmie kobiecym niezbyt wysokiego lotu. Takie zabawy, czyli na przykład: zapisz jakie zwierzę cię fascynuje, jaki lubisz kolor, jaka część garderoby jest ci najbliższa, jaką reakcję wzbudzi w tobie pokój tylko w bieli, a zdradzę ci kilka tajemnic o tobie samym. Tak, wiem, że to naiwne i może nawet infantylne, ale – proszę nie oceniać mnie zbyt surowo – ja po prostu lubię takie testy, uważam je za świetną zabawę, o ile wyników nie traktuję zbyt poważnie. A moje wyniki zabawy w skojarzenia wskazują, że jestem nieśmiałą zakonnicą po osiemdziesiątce, z kompleksem Kasandry.
„Kiedyś grałam w skojarzenia na drugiej randce z pewnym facetem. Śmialiśmy się, bo jego reakcje były niewinne i zabawne. Kiedy doszłam do słowa »małżeństwo, spurpurowiał i wypalił: »Pizda!«. Ups. Jeśli mężczyzna tak zareaguje, należy jak najszybciej wstać od stołu i pośpiesznie się oddalić, więc, rzecz jasna, spotykałam się z nim jeszcze przez cztery miesiące. Jung podał konkretne słowa i załączę je tu specjalnie dla was, dziubaski”[5].
Jak widać dzięki powyższemu cytatowi, Whitney Cummings prezentuje w książce i wyśmiewa swoje błędy, potknięcia i wpadki, a do czytelników zwraca się bezpośrednio (nawet bardzo – dziubaski?), czyli tak, jak komicy robią to na scenie, podczas występów na żywo. Książka przypomina momentami zapis takiego przedstawienia.
Oczywiście „Wszystko w porządku… i inne kłamstwa” zawiera też momenty zupełnie nie do śmiechu, które rozsądnie byłoby przemyśleć i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ja też… to lub tamto? Na przykład kwestia zaburzenia, które Cummings nazywa współzależnością i klasyfikuje jako chorobę. Oczywiście chodzi o współuzależnienie, zaburzenie znane i opisywane w literaturze tematu mnóstwo razy; nadal najlepszą pozycją na ten temat jest „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie. Szkoda, że tłumaczka lub redaktorka się nie zorientowała, nie dowiedziała, nie doczytała.
„Widzicie, ten »miły« gest tak naprawdę wcale nie jest taki miły, skoro wiążą się z nim niemożliwe do spełnienia oczekiwania. Robienie miłych rzeczy dla ludzi, a potem oburzanie się, kiedy nie rewanżują się, zachowując się tak, jak chcemy, wpycha nas w rolę ofiary, a w tej strefie komfortu łatwo pogrążyć się na dobre To wariactwo w czystej postaci…"[6].
Whitney Cummings twierdzi, że ludzie czują się lepiej, kiedy inni czują się gorzej, coś im nie wychodzi, nie udaje się, spotyka ich niepowodzenie. Przywołuje na tę okoliczność niemieckie pojęcie Schadenfreude (radość z cudzego, często zasłużonego, nieszczęścia) i – na co nie potrafię się zgodzić – łączy to z sadyzmem. W każdym razie, opisując własne upadki i nieszczęścia, stara się sprawić, żeby czytelnicy poczuli się lepiej. Na mnie to nie działa, ale bywa (w książce) zabawne.
Jednak nie wszystko jest tak pocieszne, bo poniższy fragment już niekoniecznie:
„Jako dziecko chodziłam do szkół katolickich, przez co czułam wstyd i miałam wyrzuty sumienia, kiedy tylko zrobiłam coś dla siebie, bo tak ceniono tam bezinteresowność i poświęcenie. W kościele dowiedziałam się, że jeśli za wszelką cenę będę dbała o innych, to nie tylko pójdę do nieba, ale też mogę zjeść pysznego niskokalorycznego wafelka. Było mi strasznie smutno, kiedy musiałam wyobrazić sobie smaczną przekąskę jako ciało Chrystusa, ale kiedy nauczyłam się wypierać ze świadomości obraz konsumpcji skóry martwego człowieka sprzed dwóch tysięcy lat, opłatek stanowił punkt kulminacyjny mojego dnia i sprawiał, że całe to emocjonalne męczeństwo miało sens”[7].
Tu znowu skojarzenie z innej książki, którą zresztą gorąco polecam:
„Zwykłem mawiać nieco żartobliwie, że dzięki Kościołowi katolickiemu nie mogę narzekać na brak pacjentów.
[…]
Nic nie wskazywało na to, by przedstawiciele Kościoła kiedykolwiek zastanawiali się, czy jego doktryna nie jest zbyt oderwana od życia, nierealnie sztywna, czy nie jest nadużywana lub niewłaściwie stosowana”[8].
Ostatecznie i na koniec moja wysoce subiektywna i krótka ocena: dobry humor, niezła zabawa, ale porady życiowe w sumie zwykle dość banalne – to jednak jest związane ze świadomością lub znajomością tematu konkretnego czytelnika. Dla wielu osób może to być ważne odkrycie. Polecam z pełnym przekonaniem, bo nawet jeśli nie dowiecie się z niej niczego nowego, dziubaski, to przynajmniej was rozbawi.
--
4. „Przebudzenie. Droga do świadomego życia”, wyd. Erica, 2014, s. 40.
5. Whitney Cummings, „Wszystko w porządku… i inne kłamstwa”, przekład Kaja Gucio, wyd. W. A. B., s. 38-39.
6. Tamże, s. 51.
7. Tamże, s. 54-55.
8. M. Scott Peck, „Droga rzadziej wędrowana”, wyd. Zysk i S-ka, 2002, przekład Cezary Eugeniusz Urbański, s. 209.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.