Czując potrzebę poznania ukraińskiej literatury nie tylko od jej strony współczesnej ale i historycznej udałam się do biblioteki i wypożyczyłam książkę Tarasa Szewczenki. Książkę, co należy podkreślić, bodaj najmniej znaną, ale taką, która urzekła mnie już pierwszym zdaniem, które brzmiało: ,,Wszystkim kulturalnym ludziom wiadomo, i to dobrze wiadomo, że poniedziałek – to dzień pechowy albo, inaczej rzecz można, dzień ciężki, i że w poniedziałek każdy mniej czy więcej wykształcony człowiek nie rozpocznie żadnej poważniejszej sprawy.''
Piękne, prawda?
Potem, niestety, już tak sympatycznie nie było, bo w zgodzie z manierą czasów w których ,,Bliźniaki'' powstawały, narrator (wcale nie taki znowu bezosobowy) rozpisywał się i rozciągał różne wątki do granic możliwości, czasami wręcz opisując mi dlaczego zaraz pochyli się nad postacią kolejnego z bohaterów powieści.
A bohaterów mamy kilku. Oto w pięknym, dobrze prosperującym chutorze żyje małżeństwo Sokyrów – Nykyfor Fedorowicz i Paraskowija Tarasiwna. Małżeństwo to zgodne, piękne, niemłode już. Do szczęścia brakowało im tylko dzieci, bo jakoś dobry Pan Bóg nie chciał ich nimi obdarzyć.
Ale oto pewnego dnia Paraska znajduje w polu zawiniątko – zawiniątko ze wszech miar żywe, kwilące i pocieszne, a zawiera ono dwa noworodki płci męskiej!
Jaka radość dla domu Sokyrów, jakie to szczęście! Chłopcy od razu zostają przysposobieni – jednemu na imię dano Sawatij (Watia), drugiemu zaś Zosym (Zosia). I rosną sobie szczęśliwie pod skrzydłami kochających rodziców – a Paraska może kocha ich nawet za bardzo – aż zostają oddani pod opiekę nauczyciela, Stepana Martynowycza.
Stepan Martynowycz przechodzi w trakcie książki prawdziwą przemianę – z zahukanego wioskowego przygłupa, który chyba tylko cudem został zatrudniony jako nauczyciel, staje się człowiekiem może jeszcze nie pewnym siebie, ale takim, którego pozostali ludzie szanują, zakłada własną szkołę i całkiem dobrze mu się w życiu powodzi. A przy tym nie traci nic ze swojej dziecięcej niemal, początkowej naiwności i wrażliwości.
Jeśli zaś o los chłopców chodzi... W pewnym momencie pojawia się w małżeństwie Sokyrów zgrzyt – Nykyfor synów oddałby na przyuczenie do służby cywilnej, a Paraska chociaż jednego chciałaby posłać do wojska, żeby został oficerem.
I tak też się dzieje, rozchodzą się losy braci i jak pewnie możecie się domyślić, rozchodzą się naprawdę mocno. Bo oto Watia wyrasta na uczciwego, wrażliwego i dobrego młodego mężczyznę, zaś Zosia... Cóż. Dość powiedzieć, że zaczął niby niewinnie, od alkoholu i hazardu, a potem dość szybko zruszczył swoje nazwisko (zmienił je na Sokirin), a dalej... dalej poszło, rzec by można, lawinowo. Upadek Zosyma może i nie był spektakularny, ale za to bardzo konsekwentny.
Przyznam, że do końca książki byłam przekonana, że morał będzie taki, że Zosia wraca skruszony i jako ten syn marnotrawny z biblijnej przypowieści zostaje znowu na łono rodziny przyjęty. I wiecie co? Poczułam się autentycznie zaskoczona, gdy tak się nie stało.
Natomiast Paraska... Jakże irytowała mnie ta kobieta! Tego nie da się opisać słowami. W pewnym momencie już nawet zaczęłam fantazjować o tym, że podchodzę do niej, żeby nią mocno potrząsnąć i uświadomić jej, że Zosym nie był ,,synem jej jedynym'' i że ma jeszcze jedno dziecko o które powinna dbać.
Więc jeśli ocenialibyśmy ,,Bliźniaków'' za pomocą skali rejestrującej intensywność uczuć, które pojawiają się u czytelnika w trakcie lektury, to byłaby książką wybitną. Ale ponieważ nie robimy takich rzeczy – jest książką zwyczajnie dobrą i adekwatną do czasów w których powstała.