Po przeczytaniu bardzo słabego Podstępu (pierwsza część trylogii Doggerland Marii Adolfsson) postanowiłam pójść za ciosem i sięgnąć po kolejny skandynawski kryminał (choć na okładce polecany jako thriller). I tym razem – chcę to powiedzieć już na początku – wybór okazał się doskonały.
W Kasztanowym ludziku autor przedstawia nam historię prostą i złożoną zarazem. Historię o pielęgnowanym przez lata pragnieniu zemsty i skrupulatnym, cierpliwym planowaniu, by to pragnienie stało się rzeczywistością. To z punktu widzenia sprawcy właśnie prosta i oczywista motywacja. Jednak autor nie idzie na łatwiznę i nie opowiada tej historii tak po prostu, prowadząc czytelnika z punktu A do punktu B. Śledczy wyjaśniający sprawy będące osią fabuły (bo nie jest to jedna sprawa) zmuszeni są do ciągłego zbaczania z głównej ścieżki, sprawdzania wielu tropów, błądzenia po ślepych uliczkach i stawania na rozstajach dróg. Wraz z nimi robi to czytelnik. Jest to wielki plus tej powieści, utrzymującej czytelnika w nieustannym napięciu, bez chwili wytchnienia – nie ma tu ani jednej nudnej strony.
Wspomniałam o sprawach i wyjaśniających je policjantach. Zaczynamy od brutalnego morderstwa popełnionego w rodzinie wiele lat temu. Następne sceny to już czasy współczesne – mordowanie kobiet, amputowanie im dłoni (co okaże się tylko początkiem) i pozostawianie na miejscu zbrodni kasztanowego ludzika. I jeszcze sprawa sprzed roku, niby to rozwiązana i zakończona, ale jednak powrót do niej będzie konieczny – zaginięcie Kristine, dwunastoletniej córki minister spraw społecznych, Rosy Hartung. Przez bardzo długi czas nie wiemy, co łączy je wszystkie, choć oczywiście domyślamy się, że jakiś związek musi istnieć. Poznajemy też historie dzieci mordowanych kobiet – okrucieństwa, których doświadczają to bardzo ważny wątek, odnoszę wrażenie, że na los dzieci autor chciał zwrócić szczególną uwagę. Wchodzimy do domu Hartungów i razem z nimi rozdrapujemy jeszcze niezabliźnione rany. Nad wszystkim pracują Thulin i Hess – młoda, zdolna policjantka będąca już jedną nogą w innym, bardziej prestiżowym dla niej wydziale oraz oficer łącznikowy Europolu, którego za jakieś najwyraźniej niecne sprawki zesłano na pewien czas do Kopenhagi. Tych dwoje tworzy ciekawy duet – wszystko wskazuje na to, że choć współpraca będzie jedynie tymczasowa, będzie też trudna, choć w ostateczności owocna. Jednak morderca zdaje się być geniuszem i niemal do końca będzie ten jeden krok przed nimi. Gdy dowiadujemy się wreszcie, kim jest, rozumiemy też, z czego wynikała jego przewaga.
Kasztanowy ludzik to czysta akcja angażująca czytelnika bez reszty, bez zbędnego ceregielenia się i wydumanych, niepotrzebnych opisów. Jest ich tyle, ile trzeba, aby nakreślić tło opowieści, ale nie odciągnąć od niej. Naprawdę trudno nie przejąć się fabułą, trudno nie stać się jej częścią i nie zastanawiać się, do jakiego końca zmierzamy. Nie mam do tej książki żadnych zastrzeżeń, stawiam ją na półce z ulubionymi i zapisuję mocno w pamięci.
A kasztany już zawsze będą mi się z nią kojarzyły.