- Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że może śmierć była mi pisana i ratując mnie po raz pierwszy, pod szkołą, wystąpiłeś przeciwko przeznaczeniu?
- Śmierć była ci pisana już wcześniej – wyszeptał cicho, spuściwszy wzrok. – Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Siedemnastoletnia Isabella Swan przeprowadza się z upalnego, słonecznego Phoenix do Forks, małego miasteczka, w którym deszcz pada częściej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach. Początkowo obawia się czy jej - miłośniczce słońca i pustynnych krajobrazów Arizony, uda się zaaklimatyzować w małej, ponurej mieścinie. Jednak obawy okazują się płonne: w szkole od pierwszego dnia wzbudza sympatię, szybko znajduje przyjaciółki i licznych adoratorów. Spośród tych ostatnich Bellę interesuje tylko jeden: piękny jak młody bóg, tajemniczy i nieprzystępny Edward Cullen. Tymczasem stosunek Edwarda do Belli jest niejednoznaczny – na przemian okazuje jej jawną wrogość i sympatię.
Na okładce książki możemy przeczytać, że "Zmierzch" łączy cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu. Po lekturze elementów powieści o dojrzewaniu raczej nie dostrzegłam, sama bohaterka mówi, że już jej matka zauważyła, że Bella urodziła się jako trzydziestopięciolatka i z wiekiem robi się coraz poważniejsza, więc gdzie tu miejsce na dojrzewanie? "Zmierzch" to raczej romans z pewnymi elementami horroru. Przez pierwsze trzysta stron śledzimy wzajemną fascynację bohaterów i poznajemy losy rodziny Cullenów. To, że Edward jest wampirem wiemy zanim otworzymy książkę, bo o tym informuje już pierwsza strona okładki, więc sam wątek miłosny dziewczyny i wampira trudno uznać za mrożący krew w żyłach. Chyba że fakt, iż wątek ten, bez większych zakłóceń wlecze się przez 3/4 powieści, choć mógłby zdecydowanie krócej, uzna ktoś za horror. Reszta rodziny Cullenów też budzi raczej sympatię niż strach – ot, taka zdecydowanie ładniejsza, mądrzejsza i bogatsza rodzina od reszty mieszkańców dość biednego miasteczka. Tylko rozrywki mają dość nieprzeciętne. I oczywiście wszyscy posiadają niesamowite zdolności, niedostępne przeciętnym, a nawet nieprzeciętnym, śmiertelnikom. A przy tym jacy to mili i kulturalni ludzie… wampiry, znaczy.
Około trzechsetnej strony zaczyna się jednak coś dziać. Może nie robi się na tyle przerażająco, by choć mrowienie w plecach poczuć, za to akcja, do tej pory wlokąca się niemiłosiernie, w końcu przyspiesza. Poznajemy trójkę zdecydowanie mniej sympatycznych niż Cullenowie wampirów i bohaterka w końcu znajduje się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ale, żeby spragnionemu sensacji czytelnikowi nie było za dobrze, czeka go jeszcze przydługi i przynudnawy epilog.
O swoim debiucie literackim Stephenie Meyer mówi: "Podziwiałam zawsze u niektórych pisarzy to, że potrafią stworzyć postacie tak przejmująco prawdziwe, że wierzymy we wszystko, co im się przytrafia, bez względu na to, jak bardzo jest to nierealne. Mam nadzieję, że czytelnicy > odniosą podobne wrażenie". Zdecydowanie nie odniosłam podobnego wrażenia. Owszem, jestem w stanie uwierzyć, że Bella bez pamięci zakochuje się w Edwardzie. Jak ktoś jest nieludzko piękny, obdarzony wszelkimi możliwymi talentami i w dodatku kilkakrotnie ratuje dziewczynie życie, dziwnym mogło by się wydawać, gdyby ta się w nim nie zakochała. Zwłaszcza, że Edward robi piorunujące wrażenie nawet na przygodnie spotkanych kobietach. Jestem w stanie uwierzyć w istnienie wampirów, a nawet wampirów wegetarian, bo jestem w stanie uwierzyć w istnienie wszelkich możliwych stworzeń na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Trudniej zrozumieć, co Edward widzi w Belli, ale skoro tego ani ona ani on do końca zdają się nie rozumieć, to tym bardziej jak ma to rozumieć czytelnik? A już za nic nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że człowiek, a tym bardziej wampir, może powiedzieć: "Żałuję, że nie możesz pojąć tego, co ja czuję. Tej złożoności targających mną emocji, tego zamętu jaki mam w głowie". Niestety, powyższa wypowiedź Edwarda nie jest wyjątkiem. Język bohaterów jest tak patetyczny, wzniosły i nienaturalny, że aż wywołuje mdłości.
Narratorką "Zmierzchu" jest Isabella, więc wszystkie zdarzenia widzimy jej oczami. Sprawia to, że świetnie znamy jej emocje, jej rozterki i jej fascynację Edwardem. Wraz z nią zachwycamy się jego urodą: idealną sylwetką, pięknymi ustami, urzekającym łobuzerskim uśmiechem, aksamitnym głosem, niesamowitym spojrzeniem i pełnymi gracji ruchami. A właściwie wraz z Bellą zachwycamy się doskonałością Edwarda przez pierwszych kilkadziesiąt stron, przez kolejnych trzystakilkadziesiąt doskonałość wampira zaczyna nudzić, a bohaterka, ku udręce czytelnika (czy raczej czytelniczki, czytelnik płci męskiej znudzi się znacznie wcześniej, ale powieść jest raczej adresowana do kobiet) zachwyca się do końca. Emocje Edwarda poznajemy zaś tylko z tego, co mówi do wybranki, a co wydaje się mocno nieprzekonujące. A gdyby tak był narrator wszechwiedzący, ukazujący wydarzenia z perspektywy obu stron – a więc zarówno fascynacje Belli Edwardem, jak i ewolucję uczuć Edwarda, jego próby zrozumienia własnych emocji, jego walkę ze sobą i w końcu zwycięstwo miłości nad pragnieniem – to wówczas może bohaterowie byliby nieco bardziej wiarygodni, bardziej "prawdziwi"? Tylko że istnieje ryzyko, iż wówczas powieść byłaby dwukrotnie dłuższa…
W literaturze i filmie mieliśmy już do czynienia z rozmaitymi typami wampirów: klasycznym - zazwyczaj arystokratą, śpiącym w trumnie w swoim pradawnym zamczysku, potrafiącym zmieniać się w nietoperza czy psa, a czasami nawet w wilka; romantycznym - pragnącym jedynie połączyć się z ukochaną osobą; wojowniczym - walczącym głównie z wilkołakami czy tragicznym - przeklinającym swój los, swoją nieśmiertelność i swoją naturę. Wszystkie te wampiry miały jednak kilka cech wspólnych: funkcjonowały wyłącznie w nocy gdyż promienie słoneczne stanowiły dla nich śmiertelne zagrożenie, zabić je można było także osinowym kołkiem wbitym w serce, odstraszały je krzyż i woń czosnku. Tym, co je wyróżniało były: imponujących rozmiarów kły - niekiedy cały czas dłuższe od pozostałych zębów, niekiedy wydłużające się tuż przed atakiem na ofiarę - oraz bijąca od nich woń stęchlizny. Stephenie Meyer stworzyła nowy, całkiem oryginalny typ wampira. Wampiry w "Zmierzchu" bez problemów funkcjonują równie dobrze za dnia jak i w nocy, słońce im nie szkodzi, choć wywiera na nie wpływ nieco inny niż na śmiertelników, nie przeraża ich krzyż ani czosnek, nie śpią w trumnach a ich ciała pięknie pachną, bynajmniej nie stęchlizną. Wszystkie odznaczają się ponadprzeciętną urodą, w tym pięknymi, białymi, równymi zębami, ponadprzeciętną siłą i całym arsenałem innych ponadprzeciętnych zdolności. Tym, co je łączy z tradycyjnymi wampirami są: nienaturalna bladość i dieta. Tylko że spożywana krew niekoniecznie musi być ludzka. Wszystko to czyni je bardzo atrakcyjnymi, ale pozbawia właściwej wampirom aury tajemniczości. Są takie piękne, takie idealne, takie rzec by można ikony popkultury. A w kim dziś ikona popkultury może budzić przerażenie, czy choćby nawet dreszczyk niepokoju?
Mimo dłużyzn i idiotycznych dialogów powieść czyta się nieźle. Spokojnie można ją polecić na długą podróż pociągiem, o ile chce się w miarę przyjemnie spędzić czas, bez szczególnego wysilania intelektu albo jako odreagowanie stresów poegzaminacyjnych. Ale jeśli ktoś się nastawia na horror lub mroczny romans, to raczej niech sięgnie po "Drakulę" B. Stokera, "Rebekę" lub jakiś inny mroczny romans D. duMaurier czy choćby "Wichrowe wzgórza" E. Bronte.