Trzeci tom „Zdeptanych kwiatów”, podobnie jak dwie poprzednie części to biograficzne wspomnienie losów rodziny, która doświadczyła zjawiska dyskryminacji w nieco innej formie niż ta, o której głośno i często mówi się w mediach, prasie czy literaturze.
Temat represji ze strony zachodnich sąsiadów w czasie wojny czy zjawisko antysemityzmu znany jest każdemu i wzbudza on wiele emocji. W serii „Zdeptane kwiaty” autorka porusza temat podobny, a jednak zupełnie inny i zdaje się, że zapomniany. Z treści książek dowiadujemy się, w jaki sposób w powojennej Polsce traktowane były osoby z niemieckim pochodzeniem, ale od dawna mieszkające w naszym kraju. Jak niekomfortowo czuli się tacy obywatele, mając nienawistnie brzmiące nazwisko, które u większości społeczeństwa wzbudzało wściekłość i żądze zemsty za wszystkie okropności z czasów wojny.
To, że takie uczucia były obecne w sercach i pamięci niespecjalnie dziwi, bo przecież okres wojenny był najmroczniejszym czasem, kiedy to bieda, głód i strach karmiły ciała i umysły każdego. Nikt natomiast nie zastanowił się nad rodzinami, które tak naprawdę nie przynależały do żadnego państwa, bo w każdym uznani byli albo za zdrajców, albo za oprawców. Właśnie w takiej sytuacji znalazła się rodzina Lotze. Próby normalnego życia jako „bezpaństwowcy” była przysłowiową walką z wiatrakami, a na każdym kroku pojawiały się przeszkody czasem niemożliwe do pokonania.
Jednak najtrudniejszym i przykrym do szpiku kości elementem tej sytuacji, były zachowania nie tyle wrogo nastawionej społeczności, ile najbliższej rodziny, która w takiej sytuacji powinna stanowić zwartą i wspierającą się grupę. Według wspomnień autorki, część rodziny starała się wyprzeć swoje pochodzenie i dostosować do społecznych wymogów, czasem nawet poświęcając rodzinne relacje. Wszyscy jakby nabrali wody w usta i unikali niewygodnego tematu, a dla Eriki, a później Basi, temat pochodzenia był sprawą tak istotną, że te ciągłe tajemnice i niedopowiedzenia zatruwały już i tak udręczoną psychikę kobiet.
Czytając każdy tom, nie da się nie zauważyć, że wspomnienia Basi to swoista skarga. Wieloletnie, a nawet pokoleniowe żale znalazły ujście na kartach tej książki i według mnie jest to dobre miejsce. Książka może się spodobać i skłonić do refleksji, tak jak jest w moim przypadku. Może też w innych wzbudzić kontrowersje czy gniew, a tym samym lektura może zostać porzucona. Jednak problem został zakomunikowany, a dla autorki najważniejsze jest to, że przekazała literaturze swoje spojrzenie na przemilczany, pomijany albo zapomniany motyw innej formy dyskryminacji.
Związałam się emocjonalnie z bohaterami. Erika, Basia, Bernard i inni, byli moimi towarzyszami przez kilkanaście czytelniczych wieczorów i z wielkim żalem kończyłam tę serię. Mimo że książkom brakuje powieściowego stylu i tego literackiego polotu, treść jest tak zajmująca, że wniknęłam całą sobą w świat Lotzów i Cacanki. Zaznaczam jednak, że przeczytanie tomu trzeciego bez znajomości poprzednich nie wpłynie dobrze na pełne zrozumienie treści. Uważam, że konieczna jest znajomość losów rodziny od początku, by w pełni poznać skalę wspomnianej skargi. Objętościowo książki są potężne, jednak czyta się je błyskawicznie, zatem nie obawiajcie się sięgnięcia po te grubaski.
Cieszę się, że miałam możliwość przeczytania wspomnień Renee Linn, to ważna lektura, którą polecam każdemu.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Novae Res oraz Klubowi Recenzenta serwisu nakanapie.pl