Islandia pachnie morzem, śniegiem i owieczką. Islandia potrafi też cuchnąć zgniłą płaszczką i zdechłym rekinem – podobnie capi ta książka, która nieudolnie zakopała zwłoki kopii kota, które po latach zostały wreszcie odgrzebane, ale na rzecz recenzji zignorujmy na chwilę ten smród.
Sięgając po „Rekina i barana” wydawało mi się, że tekst będzie miał dość personalny charakter: pojechałam na Islandię, poznałam ludzi takich i takich, chwile zadumy i wesołe anegdotki przeplatane historycznymi ciekawostkami. Tymczasem książka jest niepodziewanie… zdystansowana. Wyjątkiem jest początek i zakończenie, gdzie przy tych wszystkich ochach i achach z kolei przydałoby się wprowadzenie zasady „show, don’t tell”. Co do właściwej treści, przeważa snucie historii o zamierzchłych obyczajach (co samo w sobie nie jest złe, ale wrócimy do tej myśli). Jeżeli Biernat faktycznie opierała niektóre fragmenty na swoich własnych przeżyciach (np. opis imprezowego piąteczku w Reykjaviku), to odmalowała to w wyjątkowo odległy sposób, jakby relacjonowała opisy zasłyszane u kogoś innego. Ale o tym zaraz.
Według autorki Islandczycy to nacja mrukliwa, stawiającą na praktyczność i konkret w konwersacji. Szkoda, że islandzki styl nie zainspirował Biernat, bo „Rekin i baran” ma napuchły, przegadany styl, przeplatany wszelkimi owami, iżami i aniżelami, czasem w nieznośnej kombinacji z wybiórczym wyrzucaniem czasowników na koniec. To, co można powiedzieć w jednym prostym zdaniu, zostaje rozwodnione na trzy (przez co mamy takie kwiatuszki, jak tłumaczenie czytelnikowi, że to takie żółte, mlecz, robi się potem puchate, i jak jest puchate, to wtedy nazywa się dmuchawiec). Nie może być też tak, że jakiemuś rzeczownikowi pożałujemy epitetu, więc tekst puchnie i rośnie w ustach. Ale tak, pokazuj, nie opisuj, więc dwie próbki: „wykopanie dołka w pewnym nastręczającym trudności sezonie znanym jako zimowym”, „(…) zauważy w pubie osobę szalenie wizualnie mu odpowiadającą”. Zdarzają się też drobne, ale dziwne akrobacje językowe typu „kwitnie bez porażki”, „Islandczycy są często na przysłowiowe /ekki/, „nie”” (islandzki ma jakieś przysłowie o „nie”?), „co więcej, ma to dużo wspólnego z meksykańską Piñata” (dlaczego z wielkiej litery i nie po prostu „piniatą”?) czy „litości nie znały również kilkulatki” (w kontekście „dzieci były bite po twarzy”, a nie w sensie „maluchy były zimnymi draniami”). Ale o tym zaraz.
„Rekin i baran”? Bardziej „Groch i kapusta”. Książka jest bardzo chaotyczna – skaczemy z okresu w okres, rozdziałom (i całości) brakuje myśli przewodniej czy centrum pozwalającego na selekcję materiału, tematy są nierównomiernie rozłożone (chociażby wyliczanka przesądów). Kolejne części urywają się w dziwnych miejscach, a wspomniane w książce trollice polujące na pustkowiach sztuki zasadzki mogą się uczyć od czających się w tekście dygresji. Przykładowo: w książce jest fragment o historii Prince Polo na Islandii, i tak sobie idzie przez jakieś trzy strony głównie o przemycie, gdy wtem: „Co więcej na Islandii Święty Mikołaj niezbyt grzecznym dzieciom przynosi nie Prins Polo, nie popularną rózgę, lecz zaskakująco rosłą ziemniaczaną bulwę”. I bum, koniec rozdziału. Ale o tym…
… w zasadzie już. „Rekin i baran” został przeze mnie kupiony jakoś tuż po premierze, i dopiero kilka dni po zakupie dotarło do mnie info, że autorka dość dużo sobie pożyczyła bez pytania. A że nie mam ochoty bawić się w dłubanie „zgaduj zgadula, co tu nie hula, co jest autentyk, a co jest bzdura” – „Rekin i baran” wylądował na dnie czytnika. W tym czasie zdążyła zrobić obieg tabelka porównująca pożyczone fragmenty z oryginałami (wielki szacun dla jej twórcy!), a sam Pudelek doniósł czytelnikom o plagiacie autorów bloga Bite of Iceland – no chyba lepszy moment na odkopanie tej pozycji już się nie nadarzy. Nawet bez wiedzy o całej sprawie przy lekturze uderza absolutny brak przypisów. Ilość importowanych ton wielorybiego mięsa, przemyślenia Tarantino po weekendziku na Islandii, szczegółowy opis zwyczajów wikingów – to nie jest coś, co się wymyśla samemu z siebie czy doświadcza na własnej skórze. A jednak w całej książce jest tylko jeden, jedyny przypis (aż mi się zrobiło ":O" na jego widok). Który wyjaśnia pokrótce, kto to był Sigurdsson. Po co, skoro zostało to objaśnione w tekście głównym w jednym z poprzednich rozdziałów? Dlaczego ze wszystkich przetoczonych postaci akurat on, skoro i tak nie był to wtręt konieczny dla zrozumienia kontekstu? Kto to wie! Podobnie trudno wyjaśnić, dlaczego autorka udaje, że bibliografia nie jest bibliografią, tylko sekcją „Dla zainteresowanych” – no mnie na przykład bardzo zainteresowało, dlaczego nie zostały w niej wspomniane polskie artykuły, z których chociażby garściami były czerpane opisy strajku kobiet.
Chaotyczna narracja, wciskane na siłę epitety i rozmydlenia mające zmylać trop, pomieszanie tematów… Przy plagiatowaniu też trzeba koncepcji i kreatywności (może nawet większej, niż przy samodzielnej pracy!), spajającej ten kolaż, bo inaczej rażą niestarannie domalowane dodatki i odsłonięte szwy. Mimo wszystko polecam „Rekina i barana” (no nie kupować, tylko pożyczyć z biblioteki czy coś). To piękny przykład tego, jak trudną sztuką jest pisanie i co się dzieje, gdy próbuje się biec przy niej na skróty, przeskakując ważne etapy przy tworzeniu, z których nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Ku przestrodze. Lekturę polecam przegryzać miśkami Haribo.
(^ Recenzenci medytujący nad dziwną strukturą "Rekina i barana" po odkryciu, że to kolaż plagiatowy, koloryzowane)
[Recenzja została po raz pierwszy (09.09.2019) opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]
Czy słyszeliście o uwielbieniu Islandczyków dla festiwalu Eurowizji i basenów na świeżym powietrzu, zbieractwa i robótek na drutach, zaklętych miejsc oraz zwariowanych upodobań kulinarnych? Czy chceci...
Czy słyszeliście o uwielbieniu Islandczyków dla festiwalu Eurowizji i basenów na świeżym powietrzu, zbieractwa i robótek na drutach, zaklętych miejsc oraz zwariowanych upodobań kulinarnych? Czy chceci...
Autorka zapatrzona, zasłuchana w Islandię, gdzie trzeba szukać „ludzkiego śladu”. Obcowanie z przyrodą tutaj jest koniecznością a nie wyborem. Oczy rozszerzają się ze zdziwienia, jak inne podejście d...
@Remma
Pozostałe recenzje @KazikLec
Chryzantema, cytra, topór
To, że klan Inugami to banda serdecznie nienawidzących się nawzajem palantów, nie jest żadną nowością. Równie dobrze znanym w okolicy faktem jest ich źle skrywane wyczek...
1937, prowincja, cała okolica żyje ślubem lokalnego panicza i nauczycielki. I będzie jeszcze bardziej żyła morderstwem, które wydarzy się w noc po ceremonii, gdy rodzinę...