Zacznijmy od tego, że w trakcie lektury jakoś tak często przypominało mi się, jakie zarzuty najczęściej padały wobec twórczości Puzyńskiej w dyskusjach internetowych i zwłaszcza w recenzjach publikowanych na portalach literackich. Ano zazwyczaj widywało się tam dwa punkty - że sprawy prowadzone przez naszych lipowskich policjantów rozwiązują się właściwie same, bez ich udziału i, powiązany z nim, acz jednak autonomiczny - że nie mamy tak naprawdę przedstawionego śledztwa, stopniowego dochodzenia do tego, kto zabił i dlaczego, tylko nagle się tego ot tak dowiadujemy. Dlaczego mi się one przypominały? Otóż właśnie nie dlatego, że tym razem pisarka popełniła te same błędy. Przeciwnie, miałem wrażenie, że autorka zapoznała się z owymi zarzutami i mocno wzięła je sobie do serca. Tyle, że niespecjalnie wyszło to na dobre tej powieści.
Widać właśnie, że pisarka bardzo, ale to bardzo mocno chce nam pokazać stopniowe postępy śledztwa, to jak osoby prowadzące dochodzenie (właściwie to dochodzenia, bo są przecież dwa, wrócę jeszcze do tego) powoli składają kawałki układanki. I, cóż, żmudne to jest niezwykle. Tego typu opis to na serio trzeba umieć zrobić jeśli chce się tworzyć dobrą literaturę rozrywkową, inaczej książka zmienia się w powolną wyliczankę znaną z setek tysięcy nie najlepszych kryminałów z całego świata, w których dzielni stróże prawa jeżdżą po świadkach, po technikach kryminalistyki, jedzą kanapki, jadą do kolejnych świadków, potem do patologów, rozrysowują siatkę powiązań na tablicy itd. No, to "Śreżoga" to jest w moim odczuciu właśnie coś takiego, niestety.
I teraz odnotujmy coś ciekawego - otóż rzuca się w oczy, jak bardzo autorka chciała urozmaicić nam ten tekst. Mam wrażenie, że widziała właśnie, co jej się rodzi na twardym dysku (lub może po prostu zdawała sobie prawdę z tego niebezpieczeństwa, o którym pisałem powyżej) i robiła co mogła, by było jak najciekawiej. I wyszło jej to kiepsko, prawdę mówiąc. Powieść wyraźnie dzieli się na dwie części, tą z 2018 i tą z 2020 r. i te środki urozmaicające są równie wyraźnie różne w obu tych mniej więcej równych fragmentach. No, jakby Puzyńska chciała urozmaicać jak się tylko da.
Te z pierwszej są bardzo, hmmmm, cóż bardzo... Mrozowe :) Serio, dosłownie miałem wrażenie, że autorka zaliczyła niedługo przed tym, jak usiadła do pisania konkretny maraton twórczości pana Remigiusza. Jakiś tajny kod do odszyfrowania, ubrania ginące i pojawiające się w dziupli drzewa, ba, nawet, uwaga-uwaga, moneta w buzi denatki! Nie wiem, możliwe, że nie doceniam pani Katarzyny, ciężko mi w tym zobaczyć mrugnięcie okiem do czytelnika, ale może? ;) Tylko, że... Sorry, ale co z tego, skoro z tych wszystkich elementów nic, dokładnie nic nie wynika. W niespoilerowej recenzji nie mogę zdradzić więcej (może i tak już za dużo napisałem), ale tak właśnie jest.
Aha, mam jeszcze jeden dowód na wpływ Mroza na tę powieść - co najmniej dwukrotnie w tekście jest mowa o gaszeniu (metaforycznych rzecz jasna) pożarów! :D
Z urozmaiceniem z drugiej mniej-więcej połowy książki mam większy problem. Otóż zwyczajnie jest tego za dużo. Ciągle jakieś postacie coś robią, ciągle ktoś się pojawia, ale, właśnie od tego tekst nie przestaje niestety razić tą żmudnością, o której pisałem powyżej. Jakoś tak powoli to idzie, zmierza w stronę rozwiązania, jakoś tak bez życia. Nawet mowa o gwałcie czy przepisywaniu spadku nijak nas nie rusza.
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować minirecenzję mojej mamy: "fabuła totalnie z kosmosu, wszyscy wszystkich mordują, kiepskie". Podpisuję się, liczba postaci, które Pużyńska stworzyła, by się w owej drugiej połowie książki mordowały poraża, ale nijak nie podkręca to akcji.
Sytuację trochę ratuje Klementyna, która wreszcie jest taka, jaką chcieliśmy widzieć od początku - nie smędzi, nie pogrąża się, tylko działa. Sceny z nią i jej towarzyszkami (swoja drogą uaktywnienie pani Marii Podgórskiej też było super pomysłem) to najlepsza część powieści. W ogóle podoba mi się pomysł, że od teraz sprawy kryminalne będą, jak w tej książce, rozwiązywane dwutorowo - z jednej strony będzie to robił Daniel z kolegami i synem (debiut Łukasza Strzałkowskiego w roli policjanta też powiedzmy, że w miarę na plus), z drugiej zaś gang szalonych kobiet pod przywództwem emerytowanej komisarz :) Ma potencjał, no, ale pomysły Puzyńskiej często mają potencjał z którego niewiele wynika (jak długo to już Weronika ma zostać - właśnie tak, ma zostać - policyjnym psychologiem współpracującym w tym zakresie z komendą?).
Są w powieści dobre sceny, jak ta na łące czy rozmowa z Łukim, ale, właśnie, są to tylko sceny. Motyw radzenia sobie otoczenia ze śmiercią Emilii wyszedł z miarę, acz jednak mam wrażenie, że został nie w pełni wykorzystany, spodziewałem się, że wybrzmi to mocniej. Elementy wierzeń słowiańskich czy wtręty z historii sztuki też tylko liźnięte - zresztą one to również tylko przykłady tego urozmaicania na siłę o którym pisałem powyżej. Wątek mafijny dodany chyba tylko dlatego, że wymagało tego zakończenie poprzedniego tomu, rozterki młodej matki okej. Wątek biznesowy jak zawsze u pani Katarzyny niewykorzystany totalnie. Motyw nadciągającej z Chin zarazy, cóż, fajnie, że się pojawia, i w sumie też fajnie, że autorka specjalnie mocno go nie akcentowała.
Aha, pisałem o wpływie Mroza, to napisze też o wpływie innego, modnego dziś polskiego pisarza, Przemysława Piotrowskiego. To, jak pod koniec tekstu zasygnalizowano nam, jaka będzie następna sprawa prowadzona przez naszych śledczych, tak bardzo skojarzyło mi się z podobnymi wstawkami z końcówek jego powieści, że szok. Nie oceniam, nie twierdzę, że to źle, po prostu odnotowuje fakt.
Chwaliłem dwie poprzednie powieści Puzyńskiej za psychodeliczny klimat, zaznaczając, że kreowanie go wychodzi jej o wiele lepiej niż zabawa w Agathę Christie. Tu znów chciała się w nią bawić i, ha, znów nie mogę niestety pochwalić.