Grzesio Bendar, młodzieniec pochodzący z Pragi-Północ, który po ukończeniu szkoły zawodowej znalazł pierwszą pracę i w jednym dniu - dzięki pechowemu wypadkowi - ją stracił, ląduje ze złamanym nosem na oddziale laryngologicznym. Trafia na barwnych towarzyszy nieszczęścia - Kurza, Marudę i Czwartego. Dni mijają im na leniwych pogaduchach, podjadaniu oraz rozmyślaniu. Do czasu jednak...
Dawno żadna książka tak mnie nie zaskoczyła. Już od pierwszych stron dałam się porwać stylowi oraz potoczystemu językowi. Fabuła jest niby prosta, ale funduje nam wiele meandrów i zasadzek. Akcja toczy się pozornie leniwie, by za moment zafundować nam jazdę górską kolejką, potem garść fajerwerków, a następnie tęczę na niebie :) Bardzo silną stroną tej książki są bohaterowie - świetnie skonstruowani, przekonujący, bardzo zróżnicowani. Grześ to niby prosty koleżka wystający przy klatkach schodowych i sączący piwko. Jednakże to, co go czeka w trakcie pobytu w szpitalu, bardzo mocno wpływa na jego życie i podejmowane decyzje. Do Kurza natomiast dociera wiele prawd dotyczących tego, co działo się przed jego zameldowaniem w tej jakże specjalnej sali. Jednak największy wpływ, zmieniający całe życie, ma ten pobyt na Czwartego. Jest wrecz jakby jego katharsis.
"Stachu wiedział, że prawdę o sobie poznaje się w nocy. Jedna bezsenna, czarna i niewiarygodnie długa noc sprawia, że świat zaczyna jawić się czymś niemożliwym do ogarnięcia, a życie bezsensem, który aż bije po oczach. Czy ja wcześniej tego nie widziałem? - pytamy się, przekręcając się na lewy bok z prawego po raz dwusetny pięćdziesiąty trzeci. Przecież nie ma żadnego racjonalnego powodu, by to ciągnąć dalej. Wszystko jest czarne, a najgorsze, że na zawsze czarne pozostanie. Żona nie schudnie, mąż nie stanie się na powrót tym szarmanckim chłopakiem, dziecko ćpa i ćpać będzie, matka ma raka, a ojciec nienawidzi" (str. 322)
***
"Kiedy taki dorosły, pięćdziesięcioletni facet płacze, to jest to naprawdę tragiczny widok - jakby właśnie wszystie podstawy, na jakich stoi świat, pękały. Jakby wszystko miało zaraz na siebie runąć, bo płaczą już dorośli faceci." (str. 334)
Uch, jakże trudno pisze mi się o tej książce w taki sposób, by jak najmniej odsłonić wydarzenia zachodzące w książce! Czy powinnam aż tak się starać, gdy pewnie wiele innych recenzji i opinii jest mniej tajemniczych?
"Czy każdy mord jest wynikiem jakiejść miłości?" (str. 231)
Bardzo podoba mi się wyobraźnia autora! Sam koncept połączenia historii Czwartego z jego pobytem w szpitalu oraz fascynacją dziełami Conrada jest znakomity. Te wszystkie niby senne majaki, ta gorączka, w trakcie której zmienia się on całkowicie i dyktuje "swoje ostatnie dzieło", ten Kozioł Drewniak (bardzo realistyczny, sugestywny i wzbudzający masę uczuć!), te znikające sale, przesuwające się ściany, schizofreniczny nastrój. Do tego wspominany wcześniej rozwój bohaterów, ich radzenie sobie z ekstremalnymi sytuacjami, zagłębienie się w sens życia. Palce lizać! :)
"Kiedy taki dorosły, pięćdziesięcioletni facet płacze, to jest to naprawdę tragiczny widok - jakby właśnie wszystie podstawy, na jakich stoi świat, pękały. Jakby wszystko miało zaraz na siebie runąć, bo płaczą już dorośli faceci." (str. 334)
Bardzo ważnym elementem książki jest wymieniony wyżej autor - Joseph Conrad. Jakub Małecki świetnie przeplata aktualne wydarzenia szpitalne, z historią Stasia i Drewniaka oraz wpływami Conrada na ich współbytowanie. Przyznam, że dzięki temu wzrosło - do tej pory niezwykle nikłe - moje zainteresowanie tymże pisarzem. Zamierzam sprawdzić, co też jest w jego twórczości aż tak fascynującego. Poza skupieniem na tym właśnie autorze ważne jest też samo czytelnictwo oraz akt tworzenia, rozwijania historii, pisania.
"A może to taka stała faza, nieodłączny element czytelnictwa - że czyta się, więcej i więcej, aż się oszaleje. Bo może nie da się zmieścić w głowie tylu różnych historii i pozostać normalnym." (str. 92)
***
"Ledwie widziałem linie w notesie, dłonie paliły bólem. Nie mogłem pisać, ale wiedziałem, że będę. Ta historia była czymś więcej niż historią, była jak narkotyk. W takim razie wraz z Kurzem byliśmy cholernymi ćpunami.
- Heroiniści słów - wymamrotałem i ścisnąłem długopis, zaciskając wargi." (str. 173)
Połączenie świetnych zabiegów fabularnych, potoczystego języka, przekonujących i rzeczywistych bohaterów, tzw. niskiej kultury z wysoką oraz nieskończonej wyobraźni - oto czym jest "Dżozef". Dla mnie był jak letni deszcz po długotrwałej suszy. Oby więcej takiej prozy i takich polskich autorów! Pomyślicie sobie, że przesadzam! Może i tak, ale dawno nie czytałam tak pokręconej i świeżej opowieści. Polecam wszystkim, będzie to dla Was spotkanie z całkiem nową prozą!
PS. Mam problem z okładką. Bardzo mi się podoba, ale nie jest zgodna z tym, co znajdziemy na temat tego kozła w książce. Każdy, kto przeczyta opis jego wyglądu się ze mną zapewne zgodzi ;)
[Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu -
http://ksiazkowo.wordpress.com]