W Tropicielu w oczy rzuca się przede wszystkim olbrzymia sympatia, jaką autorka darzy twórczość Andrzeja Sapkowskiego. Tej sympatii w Lisińskiej jest tak wiele, że postanowiła ona beztrosko przelecieć wiedźmina ku uciesze czytelników. W efekcie może i nie otrzymaliśmy tekstów z najwyższej półki, ale spełniające swoje główne zadanie – mają bawić i robią to naprawdę porządnie.
Sodi Yudherthardere to wiecznie napalony krasnolud i gawędziarz-erotoman. Klnie on jak… no, jak na krasnoluda przystało, narzeka i nieustannie marzy o dupczeniu. Jego ciało zamieszkuje magiczna istota — tytułowy Tropiciel — potrafiąca wyczuć najmniejsze nawet oznaki magii. Tyle że zdolność ta, zamiast pomagać, paraliżuje krasnoluda potężnymi bólami głowy. Sodi jest więc rasowym tropicielem tylko wtedy, gdy chodzi o upolowanie chętnych karczmarek lub córek młynarza. Jego towarzyszem jest Yasa – potężny czarodziej równie jurny co małomówny. Jest tak wykokszony w magicznych arkanach, że to on mógłby powiedzieć Gandalfowi, że dalej nie przejdzie. Jego umiejętności całkiem psują zabawę, bo żadne niebezpieczeństwo nie jest im straszne. By zrównoważyć poziom testosteronu i męskiej chuci w drużynie, pod ich skrzydła trafia Likai – młoda niewyszkolona czarownica o niezwykłej mocy. I chociaż panowie najpewniej woleliby zamknąć się w sypialniach, los oraz obowiązki rzucają ich w objęcia następnych przygód. Niezwykła kompania dzielnie stawia czoła kolejnym wyzwaniom i nieustannie potyka się o baśniowe rekwizyty.
Początkowo zabawa z Tropicielem nie należy do szczególnie przyjemnych. Pierwsze rozdziały – mogące śmiało pełnić funkcję oddzielnych, luźno powiązanych ze sobą opowiadań – wyglądają na niedopracowane. Tło wydarzeń jest średnio zarysowane, akcja rozwija się zbyt szybko, by prowadzić do nagłych i pośpiesznych finałów. Autorka niewiele uwagi poświęca na przedstawienie świata, bohaterów czy stworzenie bardziej składnej historii. Stawia wszystkie swoje karty na dobrą zabawę, a któż mógłby zagwarantować jej więcej, niż przeklinający i wiecznie napalony krasnolud, sytuacyjne żarty spod znaku moszny i rzyci oraz intertekstualne nawiązania? I nieważne, że cała reszta może nie trzyma się kupy. Taka mieszanka wystarczy do tego, żeby parskać niczym upity krasnal.
Dobrze bawi się przy tym również sama autorka. Na podobieństwo Sapkowskiego niemal w każdym rozdziale ukrywa elementy zaczerpnięte ze znanych bajek i baśni. Niestety, początkowo przypominają one zabawki rozrzucone po podłodze. Baśniowe rekwizyty, takie jak magiczne pantofelki czy płaszczyk w odcieniu szkarłatu, trafiają na ostatnią stronę rozdziału wraz z zakończeniem i punktem kulminacyjnym, gdzie pełnią funkcję dodatkowej puenty żartu o przeklinającym krasnoludzie. Wyglądają, jakby dołączone zostały w ostatniej chwili, chociaż trzeba przyznać, że niektóre z nich zmieniają nieco wydźwięk historii. Wraz z rozwojem książki, gdy autorka poczuła się zdecydowanie pewniej, baśniowe elementy znacznie przekształca i nie tyle wplata w opowieść, ile obudowuje wokół nich całe wątki.
W momencie, gdy czytelnik nie będzie w stanie dostrzec odniesień do baśni, nie musi się przejmować. To znaczy, że najwyższa pora poszukać odwołań do Wiedźmina. Tych również w książce jest pełno. Opowiadanie Smocze gody wręcz niepokojąco przypomina Granicę możliwości, relacje między jednym z bohaterów a jego podopieczną wydają się jakieś znajome, a gdy do miasteczka wjeżdża wojowniczka z dwoma mieczami na plecach, wzbudzając niechęć mieszkańców, nie mamy już żadnych wątpliwości, czyją twórczość Lisińska wzięła w obroty. Tropiciel w zasadzie nieustannie mruga okiem do miłośników opowiadań o białowłosym zabójcy potworów i to tak intensywnie, że niewiele brakuje, żeby zaczął od tego łzawić.
Oczywiście jakiekolwiek porównania do Sapkowskiego są mocno przesadzone. Mimo dobrej zabawy, jaką oferuje autorka, pod względem warsztatu to zupełnie inna bajka. Opowiadania z tomu Tropiciel przypominają raczej dziecięcy rysunek przygotowany dla ukochanego dziadziusia o białych wąsach i w wędkarskiej kamizelce. Technicznie nie ma się czym zachwycać, ale jest w tym tak dużo uroku i przelanej na papier sympatii, że serce się raduję, a mięśnie twarzy same układają w szeroki uśmiech. Co ważne, z każdym kolejnym rozdziałem styl Lisińskiej się poprawia, narracja przestaje być tak chaotyczna, rozdział schematyczne, a wątki stają się coraz ciekawsze. Niestety, zakończenia nadal przedstawiane są w pośpiechu, a główni bohaterowie to w większości takie koksy, że dość szybko przestaje to być zabawne. Tropiciel to obrazek w sam raz do powieszenia na lodówkę – Matejko to może nie jest, ale jak przyjemnie się na niego patrzy.
Drogi wędrowcze! Skoro dotarłeś/aś aż tu, to znaczy, że Ci się spodobało albo chciałeś/aś się przekonać co jeszcze dziwnego gotów byłem wymyślić w tym tekście. W takim przypadku koniecznie zajrzyj na
RuBryką Popkulturalną. Tam znajdziesz jeszcze więcej ciekawych tekstów, dyskusji i okazji do żartów! Dołącz do zakręconej paczki już dziś!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 7/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl