Wszyscy doskonale znamy Camillę Lackberg, szwedzką autorkę genialnych kryminałów. Tym razem stworzyła krótką historię inspirowaną "I nie było już nikogo" Agathy Christie.
Bohaterem opowiadania jest Martin Mohlin, znany nam z Sagi Kryminalnej.
Okres przedświąteczny, na dworze zima w pełnej okazałości. Policjant przyjmuje zaproszenie od swojej dziewczyny na spotkanie rodzinne, na którym zostanie przedstawiony wszystkim członkom familii. Wyrusza na wyspę Valo, gdzie krótko po przybyciu wszystkich gości rozpoczyna się zamieć śnieżna i pensjonat zostaje odcięty od świata. Nikt nie może powrócić na ląd ani przybyć do bohaterów.
Nieoczekiwanie podczas wspólnej, liczącej wiele osób kolacji, senior rodu umiera. Martin rozpoznaje przyczynę śmierci: wyczuwa woń migdałów, która oznacza, że zmarły został otruty. Mordercą jest ktoś z rodziny zmarłego. Policjant rozpoczyna własne śledztwo, zaczyna przesłuchiwać wszystkich po kolei i szukać dowodów obciążających zabójcę. Wkrótce ginie kolejna osoba, w inny sposób, a sprawa coraz bardziej się komplikuje.
Szybko dają się we znaki wzajemne stosunki panujące w rodzinie. Senior rodu, Ruben, był właścicielem wielkiej korporacji, przynoszącej wielomilionowe, a może nawet wielomiliardowe dochody. Jego synowie również w niej pracują, dzięki czemu wszyscy są mniej lub bardziej zaangażowani w rodzinny biznes. Bogacze, w obraźliwym tego słowa znaczeniu, na pierwszym miejscu w życiu stawiają pieniądze. Wydają je na prawo i lewo, co sprawia, że są sztampowym przykładem człowieka uważającego, że za pieniądze można kupić wszystko. Czuć między nimi wzajemną nienawiść, zawiść i niechęć. Nie czują się dobrze w swoim towarzystwie i tylko czekają aż to dziwne spotkanie rodzinne dobiegnie końca. Zachowują się praktycznie jak obcy sobie ludzie, których łączy jedno: testament dziadka. Wszyscy czają się na jego fortunę i śmierć Rubena jest im na rękę, ponieważ szybciej dostaną upragnioną gotówkę i kosztowności.
W moim odczuciu Zamieć... w porównaniu z innymi powieściami Lackberg wypada słabo. Brakowało mi tego wszystkiego, czym zachwycałam się podczas lektury "normalnych" książek szwedzkiej pisarki. Sądzę, że opowiadanie to jest dosyć nieudolną próbą stworzenia czegoś podobnego do utworu Christie, choć przyznaję, nie przeczytałam go, więc nie chcę ich porównywać.
Zabrakło mi tego niepowtarzalnego klimatu, uczucia tajemniczości, grozy, tego dreszczyku emocji sprawiającego, że chce się poznać dalsze losy bohaterów, nie tylko dowiedzieć się, kto tu jest winnym.
Nie spodziewałam się po tej książce arcydzieła, ale czuję niewielkie rozczarowanie, bo wiem na co stać panią Lackberg. Dlatego, jeśli nie czytaliście jeszcze jej wcześniejszych powieści, to nie radzę Wam zaczynać od Zamieci..., bo możecie się zniechęcić. A jeżeli tak jak ja macie już kilka z nich za sobą to radzę wam, żebyście nie spodziewali się cudów niewidów.
Zakończenia kompletnie się nie spodziewałam, tu autorka po raz kolejny udowodniła, że potrafi tak poprowadzić akcję, że nie domyślimy się: KTO? Książkę czytałam z oczekiwaniem na rozwiązanie akcji, co do którego mam mieszane uczucia.
Dla mnie Zamieć śnieżna i woń migdałów to średnia pozycja, przeznaczona dla tych, którzy już zapoznali się z dotychczasową twórczością Lackberg. Jej cena jest dosyć wygórowana, dlatego jeśli chcecie ją zakupić, to polecam raczej jakieś promocje lub ebooka, ponieważ 30 złotych jak dla mnie to zdecydowanie za dużo. Dla mnie, jako fanki Szwedki opowiadanie to było nie lada gratką i nie żałuję, że się na nie skusiłam... ale czuję pewien niedosyt.