Na tym świecie nie ma przyszłości ani przeszłości. Jest tylko tu i teraz. Lub, patrząc z nieco innej perspektywy, wszystko już się wydarzyło, a my tylko odkrywamy kolejne rozdziały swojej historii. Audrey Niffenegger gra w klasy z czytelnikiem, który obserwując podróże Henry’ego w czasie, układa powoli puzzle tej opowieści. Przy tym robi to na tyle umiejętnie, że z prawdziwą ciekawością sprawdziłam, kim właściwie jest pani Niffenegger. Otóż nie było dla mnie zaskoczeniem, kiedy odkryłam, że Audrey na co dzień mieszka w Chicago (jak Clare i Henry) i jest nie tylko pisarką, ale i plastyczką (jak Clare), a "The time traveller’s wife" była jej debiutem. Jakoś chyba tak jest, że gro tych, co zaczyna pisać, zaczyna od siebie. Zastanawiam się czy w ogóle pisarstwo nie bierze się z głęboko zakorzenionej potrzeby opowiedzenia właśnie o sobie, a dopiero w drugorzędnej kolejności potrzeby snucia opowieści. Niemniej jest to temat na osobne rozważania. Niffenegger napisała jeszcze jedną powieść, Lustrzane odbicie, o której wiem bardzo niewiele, ale z całą pewnością jej debiut zachęcił mnie do dowiedzenia się więcej i o tej pozycji w najbliższym czasie.
Wracając jednak do "Miłości ponad czasem", jest to książka trudna do zdefiniowania i zgrabnie wymyka się zaszufladkowaniu. Romans? Chyba w pewnym sensie tak, w końcu tylko dzięki związkowi, jaki tworzą Clare i Henry, jesteśmy w stanie poznać pełniejszą historię. Dla mnie zdecydowanie bardziej jest to jednak opowieść o czasie, który tak bardzo jest w naszym życiu względny. O tym, że trzeba cieszyć się każdą chwilą tu i teraz, a z drugiej strony pamiętać, że wszelkie dramaty i sytuacje wydające się nam końcem świata, ostatecznie przemijają. Książka o ludziach, ich życiu i czasie. Właściwie można by uznać, że to właśnie czas jest tutaj głównym bohaterem, co prowadzi nas do elementów science-fiction. Niby podróże w czasie nie są tematem odkrywczym i oryginalnym, dla mnie jednak danie jakie zaserwowała nam Niffenegger jest tak przyprawione, że gdy je konsumujesz, masz wrażenie, iż nigdy wcześniej nie jadłeś nic podobnego. I jest to bardzo przyjemne uczucie dla smakosza. Gdyby zaś doszukiwać się tu literackich archetypów, bez trudu odnajdziemy Odyseusza, przybranego w szaty współczesności, podróżującego po czasomorzach swojego życia i jego żonę Penelopę, która wiernie i cierpliwie czeka na męża, choć nie zawsze jest to dla niej łatwe. I wreszcie patrząc pod kątem filozoficznym na małżeństwo Henry’ego i Clare zobaczymy słodko-gorzkie refleksje nad tym, że bliscy nam ludzie nie zawsze są przy nas wtedy, gdy tego potrzebujemy, ci których kochamy przychodzą i odchodzą, a miłość niesie ze sobą nie tylko radość i uniesienia, ale i cierpienie.
Kiedy czytałam pierwsze rozdziały, towarzyszyło mi uczucie zmieszania i chaosu. Wśród skaczących jak w kalejdoskopie dat, trudno było zgrać się z opowiadaną historią. Nim jednak się spostrzegłam zestroiłam się z nią, dając się wciągnąć w nurt opowieści. Może wymaga to od czytelnika nieco więcej zaangażowania i skupienia, wirujący, niczym na karuzeli czas, może początkowo dezorientować, ale po chwili dopasowywanie elementów układanki zaczyna sprawiać dodatkową przyjemność. Powoduje, że czytelnik również staje się aktywną stroną w czasoprzestrzeni opowieści. A to cieszy.
Nie wszystko jednak do końca mi się podoba. Zacznę może od drobiazgu, o który tylko częściowo obwiniam autorkę. Mianowicie tytuł. W pierwszej kolejności zacznę od jego tłumaczenia, za które nijak przecież Niffenegger nie może odpowiadać, niemniej wpływa w pewnym sensie na jej książkę. Przynajmniej w odbiorze polskich czytelników. Dla mnie "Miłość ponad czasem" sugeruje mdławe romansidło, a dopisek "historia inna niż wszystkie" przywodzi na myśl reklamy proszków do prania, w których każdy proszek jest inny niż reszta, co oczywiście nigdy nie przekłada się na jego jakość. Podejrzewam, że wielu, których wzrok prześlizgnął się po tym tytule, nigdy nawet nie wzięło jej do ręki. A szkoda! Mnie zachęciła intrygująca szata graficzna okładki, dlatego przeczytałam krótką notatkę z tyłu i już wiedziałam, że muszę ją mieć. Zdecydowanie nie żałuję, ale gdzie się podziało "nie oceniaj książki po okładce"?! Ilu zaś zniechęciło się, wyobrażając sobie tandetną miłosną historię? Z angielskim tytułem rzecz ma się inaczej. "The time traveller’s wife" nie popełnia tego błędu, co polskie tłumaczenie, aczkolwiek dla mnie jest zbyt w stylu kawa na ławę, na dodatek trochę przydługie. Natomiast strzałem w dziesiątkę wydaje mi się filmowa propozycja "Zaklęci w czasie", z subtelnością i wyobraźnią oddająca kwintesencję powieści Niffenegger.
Jeśli chodzi o treść, nie zamierzam rozwodzić się nad jakimiś drobnymi szczegółami, które w gruncie rzeczy są mało istotne i w niczym nie przeszkadzały w odbiorze książki. Zakończenie jednak nie należy już do tej kategorii. Jest ostatnim pociągnięciem pędzla, mocnym akordem wieńczącym dzieło. W wypadku Niffenegger, uważam go w efekcie za nieudany i odstający od tonu pozostałej części powieści. Nie spodziewałam się (może jedynie miałam odrobinę irracjonalnej nadziei), że wszystko skończy się cukierkowo dobrze. To nie ten typ opowieści. Niemniej jednak zakończenie niemile mnie zaskoczyło. I to nie jego efekt a forma. Dla mnie niepotrzebnie groteskowa i zanadto wydumana, zdecydowanie odstająca od reszty. Ale może to tylko moje odczucia. Może właśnie tak jest dobrze, a mnie coś umknęło. Co ważniejsze jednak, uważam że sam epilog tej opowieści w stosunku do niej samej jest na tyle mało istotny, że wciąż z czystym sercem mogę polecić "Miłość ponad czasem" jako książę wartą poświęcenia jej swojego czasu. Tu i teraz.