Już od Atlanty spoglądała przez okno wagonu restauracyjnego z niemal fizyczną przyjemnością. Przyznaję, nie czytałem najpierw
Zabić drozda, widziałem za to film z G. Peckiem - w wieku Scouta. Teraz przeczytałem "Idź, postaw wartownika" i stwierdzam, że
opublikowana w 2015 wersja książki - bo wszyscy wiemy przecież, że pod dwoma różnymi tytułami kryje się wcześniejsza wersja z 1957, odrzucona przez wydawcę (
Idź, postaw wartownika), oraz ta potem znana: napisana od nowa i wydana w 1960 (
Zabić drozda) -
jest głębsza. To
Zabić drozda dla dorosłych. Dlatego, zwłaszcza sądząc po opiniach i recenzjach, raczej nie sięgnę po tę bardziej znaną wersję – czas dziecinnych lektur minął - lepiej tego nie robić... Po co czytać bajkę, która z życiem ma tyle wspólnego, co brzęczący pieniądz w kieszeni wydawcy, zdającego sobie doskonale sprawę, w jaką nutę uderzyć, żeby publiczność sypnęła groszem, bo jakiś pogląd "jest na czasie"? I tak powstała postać idealna, wymyślony wzorzec bohatera, który nadawał się do pokochania dla dzieci i wszystkich utopistów. Róża bez kolców. W sam raz na szkolną lekturę? Jest czas na czytanie takich rzeczy w dzieciństwie – potem śmiertelnie nudzą, bo czujesz, jakie to sztuczne. Nie przeczę, że to szlachetnie bronić słabszego, niewinnego. Ale dopiero
Idź, postaw wartownika daje tej historii prawdziwy społeczny kontekst i odkrywa realne motywacje,
realne działania ludzi, a nie postaci z komiksów o Kapitanie Ameryka. Pokazuje też, że człowiek w społeczeństwie nie jest samotną wyspą. Za to
Wyspą każdego człowieka, jego "wartownikiem" jest sumienie. Nie ma czegoś takiego jak zbiorowa świadomość (s.343) – pisze Harper Lee. A co jeśli ktoś wyrzekł się już własnego sumienia i uwierzył w tę "świadomość społeczną" - czytaj: sumienie zewnętrzne instant - i stał się już "człowiekiem bez właściwości", gdzie miejsce sumienia zajęła "szara komórka do wynajęcia" dla tego, co akurat modne, co przeważa, co ma bardziej agresywną propagandę? No cóż...(Marx zaciera ręce w zaświatach)... Ma wtedy tendencję, by nie pozostawiać bliźnim miejsca na ich własne, choćby głupie idee - staje się bowiem bigotem: "osobnikiem uparcie i nieznośnie przywiązanym do własnego kościoła, własnego środowiska, własnych przekonań lub opinii." (s.346). Jakże się dziś bigoci rozplenili - co ciekawe, nie są dziś związani z żadnym kościołem, a raczej z własnym wyobrażeniem, czym jest, a czym nie jest demokracja. Gdyby wzięli górę w Maycomb, nie do pomyślenia byłby wówczas dialog:
- Dlaczego pozwoliliście mówić temu wstrętnemu O'Hanlonowi??
- Bo chciał... W demokracji każdy ma prawo powiedzieć, co myśli, nikogo się nie wyklucza za NIEPRAWOMYŚLNOŚĆ... Ale dla kryptokomunistów wszelkiej maści to myślozbrodnia.
Aż miło popatrzeć, jak nakręcona histerycznymi poglądami mediów dziewczyna schodzi z chmur bezproduktywnego, ideologicznego chciejstwa pomiędzy realnych ludzi. I byłoby to pewnie niemożliwe, gdyby nie była tak rezolutna. Żaden policzek (i to kobieta opisuje dobroczynność jego działania!!!) by jej wtedy nie obudził. Najlepsze, że Jean Louis sama potrafiła dojść do tego, iż Sąd Najwyższy USA, przyjmując uchwałę o równości względem szkolnictwa dla czarnych (w powieści chodzi pp. o rozstrzygnięcie SN z 17.05.1954, podważające konstytucyjność zasady "separate but equal") rzeczywiście postawił się ponad Konstytucją (dokładniej ponad 10. poprawką do niej), ponieważ ta gwarantowała rozstrzyganie takich kwestii poszczególnym stanom. Jean Louise była w stanie to dostrzec, ale nie potrafiła sama wyciągnąć z tego wniosków. Dlaczego? Ponieważ w Nowym Jorku była wyrwana ze struktury społecznej. Bo życie w wielkim mieście wyrywa człowieka z prawdziwej społeczności – takiej, gdzie nie da się odejść na inną ulicę, by się nie spotykać, ale trzeba z nimi żyć, więc zawsze konieczny jest jakiś konsensus. W metropolii człowiek nie ma swego miejsca w strukturze społecznej, ponieważ miasto to koloid, zawiesina, która nie jest uporządkowana, nie ma struktury. To jednostkom daje, owszem, poczucie
wolności - od obowiązków, moralności, wścibstwa sąsiadów, presji społecznej, ale z drugiej strony pozwala myśleć, że całe społeczeństwo składa się z takich wolnych elektronów. A to fałsz, złudzenie. Ten miejski koloid jest organizowany, rządzony przez rynek idei, który dociera poprzez media – prasę, telewizję. Ludzie nie muszą się zastanawiać nad rozumieniem świata, nie muszą wypracowywać własnych poglądów w konfrontacji z nim, lecz - jak opiłki żelaza przez magnes - są zdobywani i zawłaszczani przez pomysły z politycznego rynku idei. Wielkie miasto jest predestynowane, by być rządzone przez oligarchię polityków i gigantów medialnych (kiedyś prasę) – tych którzy dysponują magnesem, a którym chodzi o własne interesy. Co innego na prowincji, gdzie wszyscy wszystkich znają, nic się nie da ukryć i gdzie każdy wie, kim był jego ojciec, matka i dziadkowie. Tam wszystko wymaga negocjacji ze wszystkimi, a przede wszystkim potrzebuje więcej czasu. I kiedy przychodzi arbitralna decyzja z wielkiego miasta, która wywraca dotychczasowy porządek, jest to jak grom z jasnego nieba. I powoduje wzrost napięcia, ekscesy, krzywdę ludzką, wrogość i może doprowadzić do społecznej katastrofy. To widać po zmianie stosunku białych do murzynów i odwrotnie, co tak boleśnie odczuwa Jean Luise. Jej ojciec, Atticus, nie jest tutaj ideałem, Supermanem, jak go dziecinnie chciała postrzegać córka, lecz konserwatystą, kierującym się sumieniem – to ten biblijny wartownik, patrzący skąd nadciąga zagrożenie (
Księga Izajasza, 21,6) - bo musi być odpowiedzialny. Jako człowiek, mający stać na straży prawa dla wszystkich, sonduje kim jest społeczność, w której mu przychodzi funkcjonować, musi wszystkich znać, wiedzieć, co się w mieście dzieje. Bo ten biblijny wartownik wygląda, czy Izraelowi nie grozi najazd Asyryjczyków - musi być czujny.
Atticus musi obmyślać, co zrobić, by utrzymać spoistość społeczeństwa, które przez decyzję Sądu Najwyższego się spolaryzowało, zaczęło rozpadać, zostało podzielone do tego stopnia, że groziło to zamieszkami, zamachami, czy nawet rewolucją. Bo on nie jest zmianom przeciwny, ale żyje w Alabamie i nie wierzy w rewolucje (każda
rewolucja to czerwone paznokcie – Witkacy to widział na własne oczy) -
nad rewolucję przedkłada ewolucję, do której jednak wszyscy muszą dojrzeć.
My spoglądamy na Maycomb podwójnie z zewnątrz: z perspektywy idealistycznych przekonań dziecka, jakim jeszcze była Jean Luise, opuściwszy rodzinne miasteczko i z punktu widzenia mieszkanki Nowego Jorku, która już zapomniała, jak się mieszka w domu. Wielkomiejska ideologia przysłoniła jej wzrok do tego stopnia, że była gotowa odrzucić własną, najbliższą rodzinę... Przyjęła bezkrytycznie, że świat jest czarno-biały. Czyżbyśmy widzieli jakieś analogie? Tylko gdzie zaślepieni ludzie mają dziś szukać wujka Jacka, który - z miłości do nich! - byłby w stanie nimi potrząsnąć, by się opamiętali? Bo przyjaciół człowiek potrzebuje najbardziej wtedy, gdy jest w błędzie - kiedy ma rację, przyjaciele nie są mu potrzebni (s.353)... Ta książka woła: Niech własne sumienie stoi na straży twych czynów - nie polityk czy gazeta! Nie daj się zmanipulować, że dyktator - wszystko jedno czy państwa czy mody - kocha cię bardziej bezinteresownie, niż rodzina. Tylko dzieci mogły uwierzyć, że Stalin kocha dzieci...
Cóż za świeża fraza, jak inteligentnie poprowadzony wątek szybkiego dojrzewania dziewczyny rozdartej między poglądami z gazety a wiernością własnej drodze życiowej, własnej rodzinie! Gdyby nie była w tym tak męska, chciałbym by tak właśnie wyglądała literatura kobieca.