Dla przypomnienia – „Zabić drozda” Harper Lee, która za tę właśnie książkę obdarowana została nagroda Pulitzera, uważana jest za klasykę, topkę, Himalaje. Tymczasem autorka, jak krzyczy okładka „Idź, postaw wartownika” dokonuje „największego literackiego powrotu XXI wieku” – przedstawia bowiem ciąg dalszy historii Jean Louise i jej ojca, postaci absolutnie wyjątkowej, synonimu uczciwości i humanitaryzmu, pana Attitusa Fincha.
I to, co zrobiła swą kontynuacją autorka, było dla mnie jak rąbnięcie trzonkiem młotka w potylicę. Bo Lee nie utraciła porywającego pisarskiego stylu – „Wartownika” czyta się wyśmienicie, tylko dlaczego, na wszystkie świętości, wszystko wynicowała? Oj, padają tu autorytety. Rozbijają się z łomotem tak wielkim, że sam nie wierzyłem w to, co czytam.
Dorosła Skaut wraca do Maycomb z Nowego Jorku. Zachłyśnięta wolnością mierzy się z południowoamerykańskim, konserwatywnym środowiskiem, którego nagle nie pojmuje (a ja nie rozumiem, jak ona mogła tego nie rozumieć?). Nadal obowiązują tu małomiasteczkowe niełamane zasady i konwenanse, a przede wszystkim podziały rasowe, które rozgraniczają ludzi i miasteczko na dwie połówki pomarańczy. Na Jean Louise spada tajemna zasłona zapomnienia – to, co było oczywiste w „Zabić drozda”, tu stało się jakimś dziecinnym snem. Co więcej wszyscy jej najbliżsi dokonali jakieś przedziwnej postaciowej dezynwoltury (której Skaut – a ja to na pewno – nie pojęła do końca). Jak się okazuje o...