Jak to zwykle ze mną bywa, udałam się do biblioteki z zamiarem znalezienia czegoś co mnie zadziwi. Autorów z mojej stałej rubryki „lubię, kocham, szanuję, do końca życia czytuję” miałam już z deczka dość, bo w końcu ile można ganiać w koło Macieja? Dlatego też, myślę sobie pomału, acz konsekwentnie: może coś krajowego? Po co podróżować po całym świecie, Ameryka ostatnio zawiodła, Chiny z lekka się znudziły, trzeba zastosować się do hasła „dobre, bo polskie”. Na stoliku, gdzie leżą jeszcze niepoukładane księgi, mój sokoli wzrok kreta wypatrzył grube tomisko. Na okładce facet, co to łypie raczej nieprzychylnie (z treści dowiadujemy się dlaczego). Jako osoba skryta mówię do siebie, bynajmniej nie szeptem (a potem się dziwić, że ludzie dziwnie na mnie patrzą): czemu by nie? Twarz może nie zachęca, ale ileż można gładkie lico wampirzych Edwardów czy innych wróżek znosić? Wzięłam, raz kozie śmierć. I dobrze zrobiłam, bo takiego ubawu, zadumy wszelakiej i radości z czytania od czasów dawnych nie miałam.
Jako, że to dziennik logicznym wywodem jest, iż nasz narrator to sam Jerzy Pilch (którego nawiasem mówiąc nazwisko ciągle przeinaczam, nie wiedząc czemu na Plich). Persona dotąd mi nie znana, co za pewne wielu uzna za hańbę raniącą. Na szczęście strata została wyrównana, kolejną (choć dużo mniejszą) książkę autora nabyłam, ale o tym już niebawem. Pisarz osobą w polskim światku kulturalnym, jest znaną między innymi za sprawą licznych powieści, dramatów, scenariuszy oraz pracy dziennikarskiej w wielu poczytnych magazynach. Felietonista, dzięki „Dziennikowi” doszło mu nowe zaszczytne miano: memuarysta.
Książka obejmuje dwa ważne dla historii naszego narodu lata: 2010 z powodów wiadomych i 2011 (zdałam maturę), plus wspomnienia autora z czasów gdy berbeciem i studencikiem mógł się mienić. Ponoć sporą część tekstów zamieszczonych w tejże pozycji możemy odnaleźć w „Przekroju”. Ja szacownej gazetki nie czytam, więc ani mnie to grzeje, ani ziębi, ale Ci którzy po nią sięgają zapewne nie raz na nazwisko Pilch trafili. Nawet w podręczniku do języka polskiego dla szkół średnich, zbudowanego na nowej podstawie programowej, został umieszczony fragment „Dziennika” – to akurat może was zniechęcić, ale przeglądając książkę młodszego z przedstawicieli mojego rodu, natrafiłam przez przypadek na kawałek tejże pozycji, wiec uznałam, że nie ma co – pochwalę się swoim zmysłem detektywa.
Nie będę wam streszczać zawartych w książce finezyjnych wypowiedzi, pełnej ciepła, dużej dawki sentymentu za utraconą młodością, który jest z kolei przykryty grubą pierzyną ironii, sprawiającej, że śmiałam się w głos podczas lektury.
Sami możecie zobaczyć, że o katastrofie smoleńskiej wcale nie trzeba pisać z namaszczeniem okraszonym dziesięciotomowymi teoriami spiskowymi – a autor mógłby, czemu by nie, w końcu też doznał straty, niepowetowanej wręcz, za sprawą tej tragedii. Nie trzeba też męczyć się polityką, krzyżowymi powstańcami i innymi tematami, które nawet dwudziestolatkę mogą doprowadzić do siwizny. Oprócz piłki nożnej. To już autora świętość wrodzona – nawet, jak chciał i już mocne postanowienie odprawy dla szlachetnego sportu wypracował, nie podołał. W tym temacie szczerze go rozumiem, bo sama piłkę bardzo lubię, tylko w naszym wydaniu oglądać nie mogę, bo trzy reakcje w ten czas walczą we mnie ze sobą: śmiać się, płakać – krzyczeć – kopać (dokładnie w takiej kolejności), czy serdecznie wypiąć cztery litery. Ze względu na to drugie mam zabronione przez rodzinę i światek mój cały oglądanie meczy. Tak, jakoś da się to przeżyć, bo w sumie żałować nie ma czego. Od Euro nie biorę. Oby tak dalej, autorowi też polecam odwyk piłkarski.
W delikatny sposób Pilch daje prztyczka moherowskiemu katolicyzmowi, potrzebie bycia uznawanym za ciągle bitego i sponiewieranego męczennika narodu. Wiele gorzkiej prawdy możemy w tych momentach dojrzeć, choć nie powiem, że się wtedy człowiek nie uśmiecha w duchu – pisarz w sumie wszystko potrafi przekazać, tak że trudno się nie śmiać, choć temat ciężki, jak orka.
Najbardziej lubiłam, gdy autor wspomnieniami powracał do rodzimej Wisły, która z tego co widzę teraz, często przewija się w jego twórczości. Jest w tym jakaś nieuchwytna nutka, melodia niemal tęsknoty okraszonej z lekka goryczą, cichym uśmiechem, który sprawił, że i mi się za domem zatęskniło.
Co tu dużo gadać, pisarz w pełni wyrazistym tonem, stylem felietonowym, jak sam mówi daje nam pożywkę dla serca, umysłu i duszy nawet. Ci co lubią pomęczyć się nad moimi wpisami wiedzą, jak kocham plastyczny język, który niemal z filmową precyzją oddaje nam dany obraz – tutaj to znalazłam nie raz, nie dwa, a za każdym pochyleniem się nad książką. Czy to w mieszkaniu autora, czy to na warszawskich, krakowskich czy wiślańskich ulicach, czułam się, jakbym szła obok młodego i starego Pilcha. Piszę starego, bo jakby nie było swoje latka ma, na koncie mnóstwo publikacji, pojawiającą się notorycznie sklerozę… ale patrząc na to, jak tworzy i przemawia do swojego czytelnika, widać, że młodość jeszcze ciągnie go za kurtkę, nie pozwalając tak do końca osiąść na mieliźnie.
Dlatego Jerzy Pilch (znowu bym się pomyliła) również do rubryki wybrańców trafił, co prowadzi do tego, że zapewne szybko pojawi się wpis o kolejnej jego książce – parę upatrzonych i potajemnie sprowadzonych już mam.
„Dziennik” polecam wszystkim bez wyjątku – czy kobieta, czy mężczyzna, szczyl bądź staruszek ze sztuczną szczęką – czytajcie, coś dla siebie na pewno znajdziecie.