Debiutancka powieść Izabeli Szylko, wyróżniona w konkursie na powieść kryminalną miesięcznika „Detektyw” ukazała się właśnie w formie e-booka, więc postanowiłam przekonać się, jak zaczynała autorka, której ostatnią książkę - „Damę z blizną” uważam za jeden z najlepszych polskich kryminałów ubiegłego roku.
„Madonna z hiacyntem” jest zaprzeczeniem mojej tezy, dotyczącej norm obowiązujących wśród dzisiejszych debiutów i książek rozpoczynających serię: pierwsza książka jest zazwyczaj dobra, ale jeśli tytuł „załapie”, to im dalej, tym gorzej (nie dotyczy przypadków, kiedy już pierwsza książka jest słaba, a autor konsekwentnie trzyma poziom). Powieść Izabeli Szylko wyłamuje się z tej konwencji. Mamy naprawdę udany debiut, a każda następna jej książka jest coraz lepsza. Czy tylko mnie się wydaje, że tak drzewiej bywało? Że kiedyś inne były normy? Że to nic dziwnego, że autor się rozwija? To pytanie retoryczne. Dobrze znacie odpowiedź.
Ale, ad rem, czyli o co w tym wszystkim chodzi. Na skutek spisku najlepszego przyjaciela Małgorzata - młoda pani prokurator, zostaje zmuszona do ponownego podjęcia śledztwa, które prowadziła przed laty. Rzecz jasna, nic się nie dzieje bez przyczyny, więc nowe dochodzenie musi przynieść zupełnie odmienne rezultaty. I przynosi. A rezultaty te zaskoczą wszystkich, na wielu poziomach.
Czytając „Madonnę z hiacyntem” nie mogłam uwolnić się od skojarzeń z przeczytaną niedawno powieścią „Z dala od świateł” Tany French. Stylistycznie te dwie książki oddalone są o lata świetlne. French prowadzi narrację niespiesznie, niby „nic się nie dzieje”, u Szylko akcja przez cały czas dynamicznie posuwa się do przodu, nie ma rozdziału, w którym nie dowiadywalibyśmy się czegoś istotnego. French potrzebuje wielu słów do opisu zjawisk, kocha opisywać przyrodę, zaletą Szylko jest zwięzłość. French pisze śmiertelnie poważnie, Szylko momentami rozbawia do łez. Ale kiedy dochodzimy do zakończenia i przesłania, mam wrażenie, że obie autorki musiały to sobie chyba ustalić telepatycznie.
To, co łączy te książki to fakt, że w obu zakończenie jest. Tak. Wiem. Wszystkie książki jakoś się kończą, ale to wcale nie znaczy, że mają zakończenie. Chodzi mi o taki finał, który jest prawdziwą kulminacją, do której od początku, z premedytacją autor dąży, bo chce coś ważnego przekazać czytelnikowi. Innymi słowy – to książki, w których o coś chodzi.
W przypadku „Madonny z hiacyntem” i „Z dala od świateł” chodzi o pochwałę prawdziwej przyjaźni, przekonanie o konieczności zabliźniania dawnych ran, o wiarę w to, że zawsze w życiu można zacząć od nowa. Przy okazji mamy intrygę kryminalną, dobrze zaplanowaną i logicznie uzasadnioną, jednak nie ma wątpliwości, że był to tylko pretekst do przedstawienia przez autora własnej wizji świata. Ja akurat bardzo lubię taką wartość dodaną w powieściach z nurtu literatury popularnej, ale zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy mają takie potrzeby.
Kolejna wartość dodana w przypadku „Madonny z hiacyntem” - to jej walory rozrywkowe. Chociaż temat jest poważny, napisane jest to z taką dawką humoru, że spokojnie można potraktować tę książkę jako remedium na chandrę. Najbardziej rozbawił mnie wątek „romantyczny”. Karol, chorobliwie nieśmiały prokurator, który próbuje zdobyć piękną Małgorzatę jest tak komiczny, że panowie, jeśli zbyt mocno zidentyfikują się z bohaterem, mogą nawet poczuć się urażeni. Jednocześnie jest to postać tak rozbrajająca i wzbudzająca tyle pozytywnych uczuć, że nie sposób jej nie kibicować. Autorka nie naśmiewa się, jak to dzisiaj w modzie, z bezdennej głupoty bliźnich, tylko z sympatią opisuje ludzkie słabości i przywary.
Czytajcie, moi drodzy. Jeśli nie potrzebujecie do literackiego szczęścia ludzkich flaków pożeranych przez świnie i psychopatycznych morderców z wyrafinowaniem gwałcących małolaty, nie będziecie zawiedzeni.