Wzięłam do rąk powieść „Golem”, zanurzyłam w nią nos, odurzyłam się jej zapachem i nagle rozlał się we mnie wielki smutek. I ból. Niewysłowiony ból, który osiadł na wszystkim w moim wnętrzu. Oczy zaszły mgłą, kark zesztywniał w pochyleniu, kostur w prawej ręce trzymał mnie jeszcze w ludzkim pionie. Niebo i piekło się we mnie spotkały, grzech i przebaczenie, Najwyższy tego świata z tym najmarniejszym u stóp naszych. Jestem Rafael, przybysz znikąd, głodny i pusty. Jestem manekinem człowieka, pozorem tylko. Jedni się mnie boją, inni ciekawi tym, co przynoszę i tym, co jeszcze za mną przyjdzie, jeszcze inni prosto, bez liczenia, bez kupczenia otwierają drzwi swoich chałup i mówią wejdź. I jestem nagle pośród ludu Wybranego, żydowskiego narodu, który tak różny w swoim wnętrzu, z wierzchu prosty jest, zagubiony jest. Niektórzy widzą we mnie Proroka, Mesjasza, Pana Nowego Świata, Wybawiciela. Ale jak to się ma do niedowiarków skrytych pomiędzy wierzącymi?
Jestem kulawym olbrzymem na ziemi liśickiej, który idzie za głosem pieśni w swojej głowie, za muzyką, którą tylko ja słyszę i która każde mi iść, iść... Słyszę muzykę, ale jestem głuchoniemy więc jak to możliwe, że ją słyszę? I nagle cisza, otumaniająca wręcz. Otwieram oczy i patrzę, zerkam na świat, na lud żydowski i tych, co zasłaniają się Torą udając świętych nad świętymi. I mówią do mnie, wszyscy razem, krzyczą chyba, patrzą natrętnie i pomstują, co widać po twarzach, po ruchach rąk. Wynoś się, wejdź, siadaj i mów skąd przybywasz, albo nie – uciekaj, odejdź od nas i nie plugaw świata naszego i ziemi naszej... Każdy przez każdego, a ja nie słyszę, domyślam się. Machają rękoma, wysoko, wysoko pod niebiosa. Plują mówiąc lub w milczeniu pochylają głowy na zgodę jego osoby. Jestem bo szukam zapomnienia, mówi moje ciało. Głowa szuka zapchania, odsunięcia bólu i myśli, które panoszą się i nie pozwalają żyć. Szukam roboty rękoma, które całe życie pracowały – byleby strawa była, kąt do spania i dach nad głową. Od świtu praca, a czasem niepojęte cuda, bo wraz z moim przybyciem, przybywają też dziwy, rzeczy osobliwe i irracjonalne. Ludzie jednak chcą je sobie wytłumaczyć i zrozumieć, a tego rozum pojąć nie może. Przybysz to istota święta, czy przeklęta? Zmienia się codzienność, zmieniają się nastroje panujące między chasydami a gojami. Czarne gęste chmury zapowiadają ciężkie widmo nieuniknionego.
I modlę się. Każdego dnia i przy każdym kroku, jaki moje stopy jeszcze stawiają.
O Panie, wołam, Ty mnie znasz, ty wiesz co powiem, co poczuję. Prowadź mnie, a pójdę.
Macieja Płazę, jako pisarza poznałam już wcześniej. Jego styl, klimat, aurę baśniowości przenikającą do szarego życia ludzkiego, to wszystko co sprawia, że czytelnik idzie za nim, jak za literackim przewodnikiem. Zmierzam i ja, usłużnie i zawsze. Bo Płaza jest osobą, którą nie sposób nazwać. Każde słowo będzie tym nieadekwatnym, nieodpowiednim. Płaza to pisarz smakosz, smakosz słów. Dobiera je wedle jakiegoś szyfru i układa zdania, które jak droga prowadzą nogi moje, oczy i całe ciało. Chodź – mówią, chodź – szepczą... Wyrazy u mych stóp prowadzą mnie. A ja ufam im. i powoli, bez pośpiechu, krok za krokiem, zatapiam się w książce. Budzą się nieznane mi reakcje, których dotąd nie znałam.
Pióro Płazy sprawia, że staję się kimś innym – jestem Wybranym z Wybranych. Staję się Panem życia i śmierci i jestem pośród ludu, który wcale świętym nie jest. Gorzała, przekleństwa, złorzeczenia bliźnim. Ludzie, jak wszyscy – zagubieni po,śród zmieniającej się rzeczywistości. „Golem” to książka trudna, wymagająca, hermetyczna wręcz. Przez wielu niesłusznie odtrącana. Świat żydowski, religia, spory mądrości z głupotą... Tego nie da się czytać szybko. To powieść do obserwacji i przemilczenia, do zadumy i wewnętrznego rachunku sumienia. To piękna i kolorowa, rozrywająca serce powieść, którą czyta się w samotności duszy. To studium, którego czytanie wręcz boli. Prawdziwość słów, jakie wyłaniają się z otwartej książki sprawia, że człowiek, niby doświadczony w każdej dziedzinie, karleje. Wszystko przytłacza. Fabuła staje się nie do udźwignięcia. To spójna całość dla koneserów. Bez biegu akcji i szybkości. Tu są łzy i wewnętrzny marazm, otępienie jakieś. Czytasz, personifikujesz się – każdy z sobie bliższym bohaterem – a to sprawia, że wewnętrznie płaczesz. Gorycz zamiast wypływać na zewnątrz, spływa w ciebie i to... jest piękno owej książki.