Craigowi Russellowi bardzo zależało na tym, by w tej powieści było inteligentnie. I nie mam tu na myśli wplecionych w dialogi wykładów na temat genetyki, w szczególności nieoczywistych aspektów dziedziczenia oraz kulturowego znaczenia aktu oskalpowania kogoś. Ich akurat było niezbyt wiele, czego nawet żałuję, lubię takie wtręty w literaturze popularnej, tu te trochę, które się pojawiło, było bardzo okej, ale, serio, było to tylko muśnięcie tych tematów. Zresztą w pewnym momencie nasz dzielny śledczy stwierdza, że na temat skalpowania to mógłby już napisać książkę – no to chyba słuchał o nim o wiele więcej niż zostało nam to przez pisarza pokazane. Chodzi – z tą wymarzoną przez autora inteligentością tekstu – o coś głębszego. O sposób w jaki rozłożono tu informacje na temat szczegółów prowadzonej przez hamburską policję sprawy.
Tak, rzuca się to w oczy. Pisarz pragnął, byśmy niektóre rzeczy kojarzyli, łączyli punkty, a jednocześnie by było to możliwie nieoczywiste. I wyszło moim zdaniem mocno tak sobie, niby jakaś literacka zabawa w tym jest, ale… ale właśnie rzuca się w oczy to pragnienie Russella, to, jak wychodził on z siebie, by ten efekt osiągnąć.
Bardzobardzochcenie? Chyba, niestety, tak to właśnie tu wygląda.
Gorzej, że w tej nadambitności niektóre rzeczy giną. Praktycznie od początku akcji słyszymy o medialnej burzy wokół powieściowego dochodzenia, o tym, jak prasa naciska na aresztowanie mordercy. I właściwie tylko o tym od czasu do czasu słyszymy, bo tej atmosfery medialnego szumu nie czuć w tekście dokładnie w żadnym stopniu. W tym kontekście można wręcz podejrzewać, że znajdująca się naprawdę blisko finału powieści scena konferencji prasowej wzięła się dosłownie stąd, że autor przypomniał sobie, że trzeba coś takiego wrzucić i tyle :) I to niezależnie od tego, że podano nam przecież bardzo konkretne jej znaczenie.
Co ciekawe nawet tak najbardziej bezpośrednio pojęty warsztat pisarski tu czasem leży. Pewna postać ginie (w sensie umiera), a my dowiadujemy się o tym post facto i od tak, bo ktoś wspomniał, podobnie jest nam podana informacja, że inna ważna postać ma syna, który w dodatku odgrywa sporą rolę w jej życiu. Wszystko to w ramach bardzo przejrzystej ogólnie narracji, ale… co z tego, skoro ta przejrzystość niczemu tak naprawdę nie służy.
O dziwo najlepiej broni się w tym wszystkim wątek b, o ile w ogóle można tak nazwać ten snujący się na marginesie motyw z czasów wojny. Bez wracania do rozliczeń narodu niemieckiego z jego hańbiącą przeszłością, bez wartościowania – robiony wtedy gdy trzeba ostro, wtedy gdy trzeba delikatnie.