„Wybrzeże Snów” było książką, na którą w 2020 roku czekałam najbardziej. Po świetnym drugim tomie, od zakończenia serii wymagałam naprawdę dużo, szczególnie po tym, co autorka zafundowała swoim czytelnikom na koniec „Jeziora Cieni”. Dlatego, gdy tylko znalazłam chwilę, od razu wzięłam się za czytanie.
„Ze wszystkich twoich dotychczasowych głuopot i błędów to jest zdecydowanie najgłupsza rzecz, jaka przyszła ci do tej rozczochranej głowy.”
Historia zaczyna się tam gdzie skończył się tom drugi. I tak jak wszystko się zaczęło. Lirr dryfująca w morzu… Jednak tym razem to nie piratów, a Mildę widzi po przebudzeniu. Rusałka stara się namówić ja do powrotu na Wyspę Mgieł, ale zrozpaczona dziewczyna ma inne plany i, choć początkowo nie są doprecyzowane, to jasno postawiony cel i wrodzona determinacja sprawiają, że w Lirrian zachodzi ogromna zmiana, na szczęście na lepsze. Razem z przyjaciółka ruszają w podróż do Baer Rydd, gdzie dziewczyna planuje poprosić o pomoc Asterle. Na miejscu prócz Idunnów, czeka na nią niespodziewany gość. A to dopiero początek jej drogi ku zemście na magach Kręgu.
„Nie lekceważ mnie! Jestem silniejsza niż, sądziłam, a oni słabsi, niż im się wydaje.”
Jestem zachwycona tym jak Elirrianoi dojrzała na przestrzeni tych trzech tomów. W pierwszym była nie do zniesienia i gdyby nie inni bohaterowie pewnie bym go nie dokończyła, w drugim nadal trochę mnie irytowała, ale miewała też dobre momenty, tutaj natomiast w końcu była silną, zdecydowaną postacią, wiedzącą czego chce od życia i dążącą do tego. I takie bohaterki to ja lubię.
„W ucieczce nie ma żadnej hańby.-Usłyszała za sobą przytłumiony głos rusałki. - Czasami rozdziela bohaterstwo od głupoty.”
Jeśli mieliście w poprzednich tomach jakąś drugoplanową postać, którą lubiliście, jest duża szansa, że i tu ją spotkacie (nie mam oczywiście na myśli tych, które zginęły). Jak pisałam wcześniej, już na pierwszych stronach pojawia się Milda, choć początkowo sprawia wrażenie odmienionej, to nadal nasza cudownie roztrzepana rusałka, którą pamiętamy z wcześniejszych tomów. Nie zabraknie też Niedźwiedzia, który niejednym zaskoczy czytelników. Nie sądziłam, że to możliwe, ale polubiłam go jeszcze bardziej. Za to Mikko, choć się pojawia, to przemyka niemal niezauważony i, mimo wszystko, bardzo mi jego postaci tutaj brakowało.
„Lirr pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać śmierć; ostateczna forma samotności jak jeden długi, niekończący się oddech, poprzedzający nieznane, którego obawiamy się od dnia urodzenia.”
Przyznam, że ciężko mi powiedzieć o tej książce cokolwiek, by nie zdradzić za dużo. Ciągle coś się dzieje, bohaterowie są w nieustannym ruchu odwiedzając wiele miejsc znanych z poprzednich tomów. Lirr nigdy nie miała łatwo, ale teraz ma wyjątkowo pod górkę. W lasach roi się od łowców mocy, Maeve znów knuje, a gdy nasza bohaterka już zdecydowała co musi zrobić, wszyscy chcą jej wybić ten pomysł z głowy. Wiele zagadek się wyjaśnia, choć nie wszystkie z rozwiązań mi się spodobały. Najbardziej w pamięć zapadła mi świetna scena walki, oraz moment w którym Lirr skojarzyła mi się z … Gandalfem. Było też coś, co mnie trochę denerwowało - w pewnym momencie, wyjątkowo często, pojawiały się wzmianki o kruczym dziobie, które, choć początkowo zabawne, w końcu stały się męczące.
„Była w nim tajemnica i strach, głębia sztormowego oceanu i chłód zimowej nocy, była euforia wznoszenia się wyżej i wyżej w przestworza, tęsknota za pustym horyzontem i upajającą wolnością, jakiej nie mógł zaznać nigdy człowiek.”
Jako dziecko kochałam mity i legendy różnych ludów. „Mitologię” Parandowskiego przeczytałam kilka razy nim zaczęliśmy ja przerabiać na polskim. U Marii Zdybskiej widzę tę samą miłość i inspirację . „Wybrzeże Snów”, a szczególnie jego koniec czytało mi się jak mit. I nie mogłam się od niego oderwać.