Błędy przeszłości nigdy nie sypiają. Przycupując na ramieniu, oplatając je szczelnie, przymykają jedynie powieki, symulując, czekają na właściwy moment, aby sączyć truciznę; aby szeptać przykre słowa, czerpiąc satysfakcję z rozpaczy ogarniającej człowieka, który pragnie zaznać spokoju i wyciszyć się, izolując od złego.
Błędy przeszłości można łatwo wykorzystać. Złowrogie słowa, osiadające na dnie serca i umysłu, posłużą za broń, kiedy nie pozwolimy sobie na udrękę. Nieodłączne urywki tego, co stało się skutkiem źle podjętych działań są w stanie posłużyć jako materiał do naprawienia poczynionego zła. Choć łatanie dziur nie przywróci poprzedniego wyglądu, ale zdoła zapobiec ich powiększaniu. Tylko od nas zależy, czy zapragniemy podjąć się tego wyzwania…
PÓKI TLI SIĘ NADZIEJA, SERCE KRZYCZY „WALCZ!”, A UMYSŁ SIĘ TEMU PODDAJE, NIE MOŻNA REZYGNOWAĆ.
Po wstrząsającym, dosłownie łamiącym nawet najtwardsze serca zakończeniu „Jeziora Cieni”, oczekiwanie na ten tom przychodziło z trudem. Dlatego wraz z chwyceniem książki w ręce rozpoczęła się upragniona przygoda, za którą tak tęsknie wyglądałam; przygoda, w której strach, poczucie winy, miłość, nienawiść, niepewność oraz nadzieja znacznie się wybijały ponad przeciętną, zarażając przy tym czytelnika. Podróżowanie po tej mistycznej krainie, chłonięcie tamtejszych widoków i dosłownie czucie na skórze wibrującego od nadmiaru emocji klimatu sprawiało, że pamiętanie o dostarczaniu tlenu do płuc nieraz bywało dla mnie priorytetem. Podążanie za Lirr, akceptowanie ze spokojem – lub wykrzykiwanie sprzeciwów – podejmowanych przez nią decyzji, jej wewnętrzne dylematy i próby odzyskania tego, który sprawił, iż wreszcie dostrzegła szansę dla siebie, uzależniało i nie wypuszczało ze swych kruczych skrzydeł. Nawet chłodne powiewy, wysysające nieraz nadzieję na pochwycenie promieni słonecznych i dojrzenie nadziei na lepsze jutro nie stanowiły żadnych przeszkód. Co więcej, z wysoko uniesioną głową podążałam w stronę nadchodzącego sztormu. Wiedziałam, że walka z czytelniczym żywiołem może przynieść zgubę, ale podskórnie czułam, iż jeśli to przetrwam, zyskam nie tylko kolejne doświadczenie, ale też sowite wynagrodzenie za wyglądanie za tym, co pozornie umykało z rąk. Spektakularne zakończenie, wywołujące nieposkromioną radość – a zarazem parszywy smutek – to coś, na co czekałam! Nie powiem, znajdą się elementy, do których zdołałabym przyczepić metkę „czuję niedosyt”, ale Maria Zdybska tak przepięknie manewrowała słowami, tak wybitnie stworzyła klimat, iż ten kulminacyjny moment… ach, z trudem powstrzymywałam się przed przerzucaniem spojrzenia nie tylko o parę linijek niżej, ale też o parę stron, byle tylko stanąć naprzeciw wybuchu. Eksplozji zmiatającej z nóg!
„Wybrzeże Snów” to przede wszystkim przesiąknięte magią pejzaże oraz zaskakujące zwroty akcji, gdzie nieraz mrugałam jak szalona, nie dowierzając temu, co właśnie przeczytałam. Wyjaśnione wątki, odnalezione zamknięcia napoczętych wcześniej fragmentów – to jest coś, co pozwala zaspokoić, ale. Właśnie – ale. Słynna metka „czuję niedosyt” może też otrzymać siostrę w postaci „czegoś mi nie powiedziałaś, autorko”. Krucze serce to trylogia, dlatego też jestem zaskoczona, że Maria Zdybska pozostawiła niektóre wątki otwarte. Wiem, że to pozwala dopowiedzieć czytelnikowi, co wydarzy się później i trzymać tej wersji zdarzeń, aczkolwiek… czy to nie jest brutalne? Bo jednak narasta nadzieja; nadzieja na to, że być może, niczym w przypadku sagi Zmierzch, nastanie kontynuacja, a wraz z nią odpowiedzi na przepełniające umysł pytania. Czy tak nastanie? Czas pokaże…
UWOLNIJ SWOJE WEWNĘTRZNE ZWIERZĘ I DAJ MU SIĘ POKIEROWAĆ, O ILE ONO NIE SPRAWI, ŻE SIĘ ZAGUBISZ.
Pozwolę sobie zacytować jedno ze zdań samej Lirr: „Jestem idiotką”. I szczerze? Przez grzeczność nie zaprzeczę. Nie zdołam zliczyć, ile to razy działała pod wpływem impulsu, kompletnie ignorując możliwe konsekwencje. Wybuchowa przybrana córka piratów, do której nieraz nie docierały dobrze sformułowane argumenty, nawarzyła piwa, gdzie wreszcie przyszło jej je wypić. Błędy przeszłości przytłaczały ją, czuła się przez nie stłamszona, ale kiedy ponownie zatliła się w dziewczynie iskra – wtedy nie było zmiłuj. Nadal potykała się o własne nogi, jednak tym razem było w tym odrobinkę rozwagi. Zaczęła też bardziej współpracować, chwytając pomocną dłoń. Kierowana silnym uczuciem oraz chęcią odzyskania Raidena z determinacją brnęła w ogień, nie zważając na to, iż ten jest w stanie zamienić ją w proch. Posiniaczona, rozbita, a zarazem odważna i zadziorna. Natomiast nasz mag… Przyznam, że niekiedy brakowało mi jego słynnego pazura. Owszem, bywał sarkastyczny i jego uwagi doprowadzały mnie do wielu parsknięć, ale i tak nie czułam tego dawnego Raidena. Ale cóż się dziwić – pewne zdarzenia kształtują człowieka na nowo. Odbierają jakąś cząstkę, uzupełniając ją czymś innym lub pozostawiając pustkę. Nasz król ciętych ripost przeszedł swoje, to odbiło na nim piętno, tym samym poznaliśmy jego nowe oblicze. No i też inny czynnik odsłonił jego drugą twarz, ale o tym wolę tymczasowo nie opowiadać, coby za dużo nie powiedzieć…
Cael. Ślepo zapatrzony w swoją upiorną mamusię książę, który nauczony tego, że Lirr mu się nie przeciwstawia, pokazuje pazurki i – niczym kapryśna nastolatka – próbuje udowodnić swoją rację. Nieznoszący sprzeciwu, pozwalający na to, by nim manipulowano chłopiec (bo mężczyzną bym go nie nazwała), a zarazem największy wrzód, z jakim nasza rozczochrana bohaterka (gęste, bujne włosy, pamiętacie?) miała do czynienia. Od pierwszego tomu go nie cierpiałam, a każda kolejna część wzmagała to uczucie, gdzie tutaj moja nienawiść do niego niemal zalewała ulice Jastrzębia. A kiedy jeszcze pojawiała się wzmianka o Maeve, to już w ogóle obawiałam się, że to uczucie przekroczy granice miasta i zaatakuje sąsiedztwo. Owładnięta szaleństwem, spragniona boskiej władzy kobieta traciła kontakt z rzeczywistością, a jej postępki – wprowadzane z zimną krwią – wywoływały gęsią skórkę. Nie ma co, diabelska natura władczyni Ysborga wygrywała demoniczne melodie, pragnące przejąć stery. Ale wiecie co? Poniekąd jej współczułam. Nienawidziłam babsztyla, jednak czuło się, że za tym wszystkim musi stać ogromna krzywda, aczkolwiek to jej w żaden sposób nie tłumaczy. Gdyby tylko… No właśnie – co? Tę myśl pozostawię dla siebie.
Stara, poczciwa Milda. Niekiedy nieco przesadzało ze swoim matkowaniem, to fakt, ale udowodniła, że możesz być mitycznym potworem, jednak to ty decydujesz, czy pozostaniesz wiernym pierwowzorowi, czy wsiądziesz na statek i popłyniesz we własny rejs. Jej troska o Lirr rozczulała, ukazywała właśnie, że nie zawsze to, co jasne, jest dobre, a to, co ciemne, złe. I to nie tylko ona jest tego dobrym przykładem. Praktycznie każdy tutaj może to udowodnić. Cenna lekcja, którą dobrze zapamiętać.
Podsumowując. „Wybrzeże Snów” to długo wyczekiwane przeze mnie zamknięcie trylogii. To książka, która – moim zdaniem – jest najlepszą w dorobku Marii Zdybskiej. Kunszt pisarski autorki został udoskonalony, co wyraźnie odczułam. Jeszcze więcej emocjonalnych przeżyć, jeszcze więcej porywów serca. To tytuł, który pochłonęłam w zaledwie parę godzin, niemalże rozkoszując się przesiąkniętym solą morską, trzepotaniem kruczych skrzydeł oraz odwiecznymi bataliami z własnymi słabościami przygodami krnąbrnej, a zarazem nieco dojrzalszej Lirr. Na taki finał warto było czekać!