Dopiero kiedy odnalazłam tę książkę w swojej biblioteczce przypomniałam sobie, że już ją przecież czytałam. Tylko kompletnie wyleciało mi to z głowy. Czyżby nie zrobiła na mnie wrażenia?
Spoglądam na rewers okładki: naklejka z ceną 12000 zł. Czyli pewnie musiałam ją przeczytać przed reformą walutową, ponad ćwierć wieku temu. Dlaczego jednak po tej lekturze nic mi nie zostało w głowie? Jest wiele książek, które przeczytałam w zamierzchłej przeszłości, a przecież zostawiły w pamięci jakiś ślad.
Zaczęłam czytać późnym wieczorem i nie dałam rady. To książka z rodzaju tych, w których każde słowo się liczy. Nie wolno przeskakiwać wzrokiem do kolejnych akapitów, zanim nie dotrze do nas, co autor powiedział w poprzednim zdaniu.
Ranek przyniósł świeży umysł. Przez kilkanaście pierwszych stron zachwycałam się językiem, ale im dalej, tym było mi trudniej. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego powieść, która we wszystkich poważnych rankingach mieści się w pierwszej setce książek wartych przeczytania, nie robi na mnie oczekiwanego wrażenia.
Język powieści wcale nie jest tak archaiczny, jak można by się spodziewać, dziś też tak można by pisać. To, co najbardziej mnie uwierało, to proporcje między opisami, dialogami i refleksjami narratora. Gdyby były inne, ze wskazaniem na bardziej powściągliwe stosowanie tych ostatnich, miałabym więcej satysfakcji z lektury. Wolę po prostu, kiedy autor przedstawia bohatera w działaniu, mniej mnie interesują jego przemyślenia na wszystkie tematy. Ale to tylko moje subiektywne wrażenie, nie należy się nim sugerować.
Gdy dotarłam do pierwszego miejsca, w którym chciałam na kartce zagiąć róg (kto nigdy nie zaginał rogów niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem) zauważyłam, że ten sam róg już wcześniej został zagięty. Nadzieja wróciła. Może jednak będzie mi z Conradem po drodze.
Charlie Marlow, narrator opowieści i alter ego autora, zostaje kapitanem parowca, który płynąc rzeką Kongo ma dotrzeć do serca Afryki, aby odebrać cenny ładunek – kość słoniową. Marlow jedzie tam wiedziony ciekawością, chce zobaczyć miejsca, które na mapie są tylko białą plamą. Wyprawa nie ma jednak w sobie nic z romantyzmu i przygody. Narrator znajduje się w centrum ostrej walki o handel i wpływy, musi zderzyć się z chciwością i fałszem białego człowieka. W książce nie pada nazwa kraju, ale Conrad pisał tę książkę na podstawie własnych doświadczeń, a właśnie w Kongo zamustrował się na pokład belgijskiego statku.
Podróż w głąb Afryki jest niezwykle niebezpieczną wyprawą do jądra ciemności. Człowiek musi się zmagać nie tylko z klimatem, zagrażającą na każdym kroku przyrodą, ze śmiertelnymi egzotycznymi chorobami (w czasie tego pobytu Conrad kilka razy chorował na febrę i dyzenterię), ale przede wszystkim walczy sam ze sobą. Chodzi o to, aby nie zostać trybem tej machiny, jednym z łupieżców, którzy traktują ludzi innego koloru skóry jak przedmioty. W tym osobistym zmaganiu największą rolę odgrywa poczucie odpowiedzialności za los innych. Opisy krzywd wyrządzanych lokalnej ludności przez kolonizatorów budzą przerażenie, a metody działania białych wyzyskiwaczy wołają o pomstę do nieba. Bez wątpienia, jest to niezwykle mocne potępienie kolonializmu, i musiało robić wielkie wrażenie w czasach, gdy książka została opublikowana. Powszechnie obowiązywały wtedy przecież poglądy, że Europejczycy pojawili się w Afryce „w celu krzewienia cywilizacji oraz dla innych humanitarnych i dobroczynnych celów”. A tymczasem Conrad opisuje, jak pod pozorem utrzymywania porządku przeprowadzano krwawe pacyfikacje, niszczono zasiewy i palono wioski, aby zmusić ludzi do wyznaczonej pracy, stosowano okrutne kary chłosty lub obcinania ręki, a powodem tego była zawsze chęć natychmiastowego zysku.
I to właśnie temat i sposób jego ujęcia – bardzo krytyczny w stosunku do norm propagujących „misję białego człowieka”, obowiązujących w ówczesnych czasach i długo, długo potem, sprawił, że książka ta trafiła do wszystkich kanonów literatury.
Patrząc na to z dzisiejszego punktu widzenia, sprawy już nie są tak oczywiste. Tylko czekać, aż na Conrada rzucą się ci sami aktywiści, którzy potępili Sienkiewicza za „W pustyni i w puszczy”. Jak można używać słowa Murzyn (prawie na każdej stronie), jak można pokazywać miejscową ludność jako takich dzikusów? Oczywiście, mocno ironizuję. Mam nadzieję, że aktywistom nie będzie się chciało przeczytać tej książki, w której, jeśli przyjęlibyśmy dzisiejsze, nadwrażliwe kryteria, poprawność polityczna nie istnieje. Ironizuję dlatego, że bardzo mnie złości, gdy ktoś przykłada współczesną miarę do oceniania zachowania ludzi albo interpretacji zjawisk, które miały miejsce w zupełnie innych czasach i okolicznościach.
A Conrad po prostu opisuje taką rzeczywistość, jaką widział. Trudno wymagać od ludzi, których świat ograniczał się do wioski w buszu, oddzielonych cywilizacyjnie od Europy o kilkaset lat (uprzedzam ataki), żeby zachowywali się jak dzisiejsi Afroamerykanie po Harvardzie. A ówcześni ludzie zachowywali się tak:
„- Złapać ich – wypalił Murzyn – i wytrzeszczył nabiegłe krwią oczy błyskając ostrymi zębami – złapać ich. Dać ich nam.
- Jak to, wam? – spytałem - a co byście z nimi zrobili?
- Zjeść ich – odrzekł zwięźle (…)”
Rzecz jasna, nie chodziło o antylopy. Conrad potrafi jednak zrozumieć takie podejście tubylców. „Czy znacie piekło przeciągłego głodu, jątrzące jego męczarnie, czarne myśli, ponure okrucieństwo? Otóż ja znam. Zwalczanie uczucia głodu pochłania wszystkie wrodzone siły człowieka. Łatwiej znieść utratę kogoś bliskiego, utratę honoru, potępienie niż tego rodzaju przeciągły głód.” Czyli nawet ludożerców można zrozumieć.
Kapitan Marlow również musi się dostosować do realiów:
„(…) w wolnych chwilach musiałam doglądać dzikusa, który sprawował obowiązki palacza. (…) jego widok oddziaływał równie budująco jak oglądanie psa w majtkach i kapeluszu z piórem, chodzącego na tylnych łapach. (…) Był użyteczny, ponieważ go wyszkolono, a oto na czym polegała jego wiedza: gdyby woda znikła z tej przezroczystej rzeczy, zły duch wewnątrz kotła wpadłby w gniew z powodu wielkiego pragnienia i zemściłby się straszliwie.”
Dla równowagi – opisy białych wyzyskiwaczy, chciwych, głupich, o morderczych skłonnościach, są równie plastyczne.
Powieść ma bardzo dobrą konstrukcję dramaturgiczną. Celem Marlowa jest nie tylko wykonanie przydzielonego mu przez kompanię zadania, ale również spotkanie z mitycznym Kurtzem – człowiekiem, przez jednych uwielbianym, a znienawidzonym przez drugich. Umiejętnie podsycana tajemnica – czy mamy do czynienia z wizjonerem, czy jak chcą inni – z wariatem powoduje, że czekamy na odsłanianie kolejnych elementów zagadki z coraz większą ciekawością. Długo wyczekiwane spotkanie celowo rozczarowuje – nie dostajemy jednoznacznego rozwiązania. Na szczęście, to nie koniec.
Kapitan Charlie Marlow to interesująca postać. Mówi o sobie tak: „(…) nienawidzę, nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego, abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale po prostu dlatego, że kłamstwo mnie przeraża. Ma (…) jakąś cechę śmiertelności (…) o czym pragnę zapomnieć. Gdy stykam się z kłamstwem czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego”.
A jednak w ostatniej scenie książki Marlowe kłamie, i to do tego kobiecie. Może dlatego, że jak wcześniej stwierdził „(…) kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca.” Romantyk z tego Conrada.
I dopiero ten spektakularny, domykający wszystkie wątki finał sprawił, że historia, którą śledziłam bez większych emocji, trochę jako ciekawostkę historyczno – etnograficzną (jednak!), nabrała dodatkowego wymiaru i szarpnęła za serce. Może i was poruszy.
#wyzwaniepodbatem #nakanapie.pl