W 1967 roku niejaki Anton LaVey, który zaledwie rok wcześniej założył Kościół Szatana i mianował się jego najwyższym kapłanem, wydał "Biblię Szatana". Facet, choć z lekka popieprzony, w tym popieprzeniu był przynajmniej konsekwentny. Książka wywołała niemałą sensację, a sensacje zawsze prowadzą do wzmożonego zainteresowania mediów. Wiedzieli już o tym w latach '60 nic więc dziwnego, że temat diabła postanowiono zmonetyzować. Stąd też końcówka lat 60. i niemal cała kolejna dekada to okres wysypu horrorów okultystycznych – zarówno książkowych, jak i filmowych. W tym czasie powstało także wiele dzieł kultowych, do których bez wątpienia można zaliczyć "Dziecko Rosemary" Iry Levina (1967), "Egzorcystę" Williama Petera Blatty’ego (1971), "Omen" Davida Seltzera (1976) czy wreszcie "Harry’ego Angela" Williama Hjortsberga (1978).
Hjortsberg debiutował w 1969 roku komedią erotyczną "Alp", osadzoną w szwajcarskich Alpach. Co ciekawe, jego matka była Szwajcarką, ojciec zaś Szwedem – choć w kontekście "Harry’ego Angela" nie ma to większego znaczenia, bo to niemal podręcznikowy kryminał noir w bardzo amerykańskim stylu. Głównym bohaterem tej dusznej historii jest tytułowy Harry Angel – nowojorski prywatny detektyw, znudzony życiem, zbyt często zaglądający do butelki i wystukujący fajki z paczki. Pewnego dnia zgłasza się do niego adwokat reprezentujący tajemniczego klienta. Ów klient nazywa się Louis Cyphre i zleca Angelowi odnalezienie pewnego muzyka, który zniknął z przestrzeni publicznej piętnaście lat wcześniej. Podobno przebywa w prywatnej klinice i Harry właśnie tam rozpoczyna swoje śledztwo. Szybko jednak okazuje się, że człowieka nie widziano w ośrodku od lat, chociaż cały czas kryje go tamtejszy lekarz. Detektyw nie zdąża jednak wyciągnąć od niego żadnych konkretów – doktor zostaje zamordowany. Wkrótce trupów przybywa, jakby ktoś podążał tropem Harry’ego i celowo zacierał wszelkie ślady prowadzące do zaginionego muzyka.
"Harry Angel" zaczyna się jak klasyczny kryminał noir – z gęstą, ciężką jak ołów atmosferą. Tytułowy bohater, będący jednocześnie narratorem, zabiera nas do mrocznych zakątków Nowego Jorku lat 50. Nie będę Wam ściemniał – najpierw widziałem film. Jeszcze kilka lat temu nie miałem pojęcia, że obraz Parkera to adaptacja powieści. Film "Harry Angel" zobaczyłem jako nastolatek i powiem Wam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. I od razu zaznaczę – ta siła w powieści jest mniejsza. Może wpływ miała znajomość fabuły, a może fakt, że książka ma nieco inne zakończenie, mniej alegoryczne. Różni się też miejsce akcji. W filmie – jak dobrze pamiętamy – jest w lwiej części Luizjana, stan kojarzący się nie tylko z bluesem i kurczakami, ale przede wszystkim z czarną magią i voodoo. Tymczasem książkowy Nowy Jork wydawał mi się mniej nastrojowy. Czy słusznie? Rzecz gustu, choć wydaje mi się, że wybór filmowców był trafniejszy – żadne inne miejsce w Ameryce nie kojarzy się tak bardzo z okultyzmem jak właśnie Luizjana. Nowy Jork jednak też ma swoje lepkie od brudu oblicze, które Hjortsberg świetnie podkreśla. W przeciwieństwie do innych okultystycznych horrorów z tamtego okresu autor podchodzi do tematu z nieco innej strony. Bo "Harry Angel" to przede wszystkim kryminał, a elementy horroru pojawiają się stopniowo. Już od początku domyślamy się jednak, że Louis Cyphre to w rzeczywistości Lucyfer, a z zaginionym muzykiem łączył go pakt. To oczywiste i Hjortsberg mógł sobie darować numer 666 jako adres pierwszego spotkania głównego bohatera ze swoim tajemniczym zleceniodawcą.
Mimo ciekawej intrygi kryminalnej i mrocznego świata czarnej magii, jest jedna rzecz, która mnie drażniła. Hjortsberg notorycznie serwuje nam podróże po Nowym Jorku – czy to samochodem, czy pieszo – opisując szczegółowo, jaką ulicę minął bohater, jakie skrzyżowanie przeciął i co mieściło się pod danym adresem. To wiedza zbędna, bo nie wpływa na fabułę, a mimo to dostajemy ją w ilościach wręcz przewodnikowych. To trochę nuży i podejrzewam, że gdyby podobny zabieg zastosował współczesny pisarz, nie przeszedłby przez redakcję. Klasyka jednak rządzi się swoimi prawami – albo to przełkniemy, albo nie. Czasem bywa ciężko, ale nie zmienia to faktu, że cała reszta działa jak należy. Hjortsberg podszedł do tematu okultyzmu wystarczająco oryginalnie, by zwrócić uwagę na tę powieść.
"Harry Angel" to bez wątpienia dzieło kultowe i udany gatunkowy miszmasz. Powieść wydano w Polsce trzykrotnie. Po raz pierwszy w latach 90. nakładem Zysk i S-ka – w paskudnej szacie graficznej serii Kameleon. W 2015 roku tytuł przejęła Replika, a w 2022 Vesper, który dał nam nie tylko fantastyczną okładkę Macieja Kamudy, ale i twardą oprawę. Teraz, w 2025 roku, Vesper zdecydował się na dodruk tego kultowego kryminału noir z elementami horroru. Jeśli nie widzieliście filmu, koniecznie sięgnijcie najpierw po książkę – znajomość fabuły odbiera sporo frajdy, jak to w kryminałach bywa. Ale jeśli – tak jak ja – doskonale znacie obraz Alana Parkera, powieść Hjortsberga możecie potraktować jako literacką ciekawostkę – książkę, która dała początek wyśmienitemu filmowi.
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka – "Harry Angel" doczekał się sequela. W 2020 roku, trzy lata po śmierci Hjortsberga, ukazało się "Angel’s Inferno". Była to ostatnia powieść pisarza, który po blisko czterech dekadach powrócił do swojego najbardziej znanego bohatera, by ostatecznie domknąć jego historię. Niestety, nie wiem, czy Vesper zdecyduje się na wydanie tej książki – ale może warto? Tak czy inaczej, "Harry’ego Angela" serdecznie polecam.