Jeżeli nie kojarzycie nazwiska Anson, to nie szkodzi. Miało prawo Wam umknąć, ale jeśli jesteście fanami horroru, z pewnością znacie film "Amityville" – nieważne który, bo na pewno któryś z nich otarł się o Was niczym brzuch grubej baby w zatłoczonym autobusie. Historia nawiedzonego domu w Amityville już w momencie pojawienia się w mediach stała się bardzo znana, a popkultura zapewniła jej nieśmiertelność i rangę kultowej. Dziś jednak skupimy się na literackim pierwowzorze, który rozkręcił całkiem przyzwoity biznes pewnego małżeństwa.
George i Kathy Lutzowie oraz trójka jej dzieci z pierwszego małżeństwa wprowadzili się do wymarzonego domu 18 grudnia 1975 roku. Już wtedy doskonale wiedzieli, że nieco ponad rok wcześniej doszło w nim do masowego morderstwa. Niejaki Ronald DeFeo – 23-latek – z zimną krwią zamordował swoich rodziców oraz czwórkę rodzeństwa. Fakt ten w ogóle nie przeszkadzał Lutzom – ważne, że chata była duża i w dobrej cenie. Jednak od pierwszego dnia mroczna siła drzemiąca w domu zaczęła wpływać na ich osobowość. Wszyscy domownicy, w mniejszym lub większym stopniu, zaczęli się zmieniać. Stawali się bardziej drażliwi, agresywni, apatyczni. George przestał się myć i golić, a jego codzienne pobudki dokładnie o 3:15 nad ranem stały się niemal rytuałem – podobnie jak nocne przechadzki do hangaru na łodzie. W domu dochodziło do dziwnych incydentów: Kathy czuła czyjąś obecność, małej Missy zaczęła ukazywać się gadająca świnia, którą tylko ona widziała. Pojawiały się inne, trudne do wyjaśnienia anomalie, które z każdym dniem zdawały się nasilać. A jakby tego było mało, to, co ponad rok temu popchnęło DeFeo do zamordowania całej rodziny, teraz wydaje się coraz silniej oddziaływać na George’a...
W 1977 roku "Amityville Horror" było sprzedawane jako prawdziwa historia. Właściwie na tym opierał się cały marketing. Anson kupił do niej prawa od Lutzów, którzy – owszem – istnieli naprawdę. Sama konstrukcja powieści bardzo przypomina reportaż – zresztą chyba nawet tak była pierwotnie reklamowana. Narrator skupia się na "faktach", odsuwając emocje na bok. Mnie osobiście taka forma bardzo się podobała, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę sposób, w jaki ta historia była sprzedawana. A kiedy czytałem "Amityville Horror" po raz pierwszy, nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Dziś już wiem, że w opowieści Lutzów jest wiele niejasności i nieścisłości. Powstał na ten temat nawet film dokumentalny "Prawdziwa historia: Horror Amityville", który swego czasu nadawało Ale Kino+ – można go znaleźć chociażby na CDA. Kłamstwa Lutzów są tam obnażane m.in. przez adwokata DeFeo, który na początku współpracował z małżeństwem i podsunął im kilka pomysłów – trafiły one zarówno do książki, jak i do filmu.
Czy zatem w tej historii, poza jej kryminalnym tłem, jest choćby ziarenko prawdy? Pewnie nie, ale nawet jeśli od początku do końca jest to kit i ściema, to ja kupuję tę ściemę. Nie chodzi mi o to, że w nią wierzę – bardziej o to, że akceptuję, iż dostaję bardzo dobrze podaną zmyśloną historię, której dolepiono przekonującą legendę. Na tyle przekonującą, że część ludzi nadal w nią wierzy. Tam po prostu wszystko do siebie pasuje. Zobaczcie chociażby ten dom – już sam front, równie rozpoznawalny jak Wieża Eiffla czy Empire State Building, budzi grozę, podobnie jak spore wnętrze i historia, która wydarzyła się tu w przeszłości. Poza tym mamy niemalże podręcznikowe symptomy demonicznej obecności. Już nawet nie upierdliwego ducha, złośliwego sukinsynka potrząsającego łańcuchami, ale prawdziwego skurwiela z otchłani piekieł, który karmi się nie tylko strachem, ale i krwią ofiar. Przegonienie księdza przez ciemne moce, poczucie czyjejś obecności, wreszcie opętanie – to wszystko gra ze sobą niczym wojskowa orkiestra symfoniczna.
Nie mam pojęcia, ile w tej historii jest inwencji Ansona, ale według mnie facet umiejętnie zbudował napięcie. W "Amityville Horror" po prostu czuć narastające poczucie zagrożenia. Przypomina to trochę efekt śniegowej kuli. Groza w tej opowieści jest, owszem, zimna i przyprawiająca o ciarki, ale również pęcznieje z każdym kolejnym dniem i rozdziałem. To groza w starym, dobrym stylu, gdzie atmosferę budują proste elementy: otoczenie, odczucia bohaterów czy kolejne trudne do wyjaśnienia wydarzenia, które bohaterowie próbują racjonalizować tak długo, jak się da. A my, jako czytelnicy, odbieramy je od razu takimi, jakie są.
"Amityville Horror" to groza godna polecenia i jeden z tych tytułów, które warto poznać. Warto też przyjrzeć się samej sprawie Lutzów, którzy – jeśli faktycznie ściemniali od początku do końca – zrobili to w sposób godny Oscara. Polecam.