Słowiańskie fantasy... ostatnio coraz więcej pojawia się "rodzimowierczej" fantastyki, co przyjmuję z zadowoleniem, gdyż to tematyka bliska mojemu sercu. Większość tych opowieści jest zakorzenionych w naszym świecie, który przenika się ze strefą słowiańskich wierzeń, stworzeń i tradycji. Książka Marty Mrozińskiej idzie dalej - dostajemy świat fantastyczny, w którym tak samo jak przed wiekami na naszych ziemiach - ludzie wierzą w Peruna, strzygi i utopce, a nowa wiara zabiera starym bogom ich wyznawców.
Jednak nie to sprawiło, że ciężko mi tę pozycje ocenić. Nie jest to literatura zła, zwłaszcza jak na debiut. Jednak zgrzytało mi coś niemiłosiernie podczas lektury, parę rzeczy uwierało niczym kamień w bucie.
Główna bohaterka, Borka, to córka sławnego najemnika. Odrzucona przez własną wieś, rozpoczyna trening we Włóczni, szkole najmników, w której szkolił się też jej ojciec. Bora jest zawziętą i upartą kobietą, a wraz z podkładką w szkoleniu, jaką był trening z ojcem, ma szansę stać się jedną z najlepszych rekrutek na roku. Brzmi bardzo intrygująco - zapewne niektórym może się spodobać fakt pojawienia się tajemniczego Dago na horyzoncie.
Jednak w miarę jak akcja sie rozwijała, miałam dziwne wrażenie, że jest za lekko, za układnie, za... współcześnie. Pomimo drastycznej rzeczywistości, która otacza Borkę, jest ona jakby wysterylizowana. Nie czułam napięcia, zwłaszcza w pierwszej "części" powieści. Część odnosząca się do wojny, jest o wiele plastyczniej "namalowana" i bardziej emocjonująca. Jest mroczniej, bardziej realistycznie. Nawet okrutnie.
Pierwszym, co bardzo mnie wybijało z rytmu to typowo "szkolne" zachowanie dziewczyn z Włóczni. Mają zostać najemniczkami, pójść na wojnę, podobno mają okrutne przejścia. Być może ma im to pomóc poradzić sobie z traumą... jednak piszczenie na widok lusterka czy chłopaka, czy plotkowanie i kupowanie przyborów do makijażu bardzo mi nie pasuje do wyszkolonych i niebezpiecznych najemniczek. Przypominała mi się na moje nieszczęcie Celaena ze "Szklanego Tronu". Sama Bora jest odrobinę mniej dziecinna, ale cóż z tego, kiedy ta gniewna dziewczyna, staje się spolegliwa i miękka, gdy tylko na horyzoncie pojawia się Dagomir...
Właśnie. Związek Dago i Bory nie można nawet nazwać związkiem. Nie ma w nim żadnej pasji, a o uczuciach Dago dowiadujemy się wyłącznie z jego ust. Poza stwierdzeniami, jak to Bora przypomina mu rusałkę, za którą skoczy w toń, Dago traktuje ją jak pierwszą lepszą, którą można zaciągać do szopy na seks, ale nie zasługuje na jego przychylność. Nie zdradzę, jak wygląda ich układ, ani jak się książka kończy. Być może Wam spodoba się bardziej niż mnie. Nie ukrywam, że romans w fantastyce nie jest moim ulubionym motywem, jednak potrafię ocenić czy jest dobry, czy niekoniecznie. Tutaj zabrakło mi... wszystkiego właściwie. Zimny związek, po to "by przetrwać". Dopiero pod koniec powieści dowiadujemy się, co nim kierowało, jednak zachowanie Bory było zdecydowanie kamieniem w bucie o którym wspomniałem.
Powieść ma plusy, a jakże. Napisana jest bardzo przystępnym, ładnym stylem, który w zasadzie sie łyka. Wątek Starego Ludu mógłby byc bardziej tajemniczy - przeczytałem bardzo dużo książek o tematyce słowiańskiej i mam duże wymagania - jednak im więcej kartek ubywa, tym mroczniej zdaje się jawić przyszłość Borki. Sam wątek Welesa wydaje mi udany, także cała otoczka "dziedzictwa" głównej bohaterki. Ostatnie kartki jak i w ogóle zakończenie czyta się niesamowicie dobrze - szkoda, że połowa książki to praktycznie przygotowanie do akcji. Rozumiem, że tym bardziej sie potem przeżywa "wyrwanie" bohaterki z codzienności, jednak część mająca miejsce w wiosce Bory jest dosyć mdła.
Zakończenie zapowiada prawdziwe zamieszanie czytelnicze. Dam zdecydowanie szansę, gdy wyjdzie drugi tom. Jestem ciekaw, jak potoczy się ta historia. I jak rozwinie swój warsztat autorka. Być może będzie jak w przypadku Leigh Bardugo, która popełniła średnią "Cień i kość", a potem - genialną "Szóstkę wron".