Zalegała u mnie ta Mantel, zalegała, i zupełnie nie umiem powiedzieć, czemu, bo jest to doskonała powieść, wstęp do trylogii, która prawdopodobnie będzie równie doskonała.
"W komnatach Wolf Hall" jest powieścią z czasu Tudorów, a o Tudorach to już doprawdy każdy wie wszystko, nieprawdaż. Henryk VIII i jego nieszczęsne żony od tak dawna stali się częścią popkultury i do tego stopnia zdominowali społeczną wyobraźnię, że sama dopiero stosunkowo niedawno uświadomiłam sobie nie bez zaskoczenia, że ta cała wielka dynastia Tudorów to trzech królów i dwie królowe na krzyż.
No to cóż można napisać o Tudorach w książce (cegle!), która dotyczy dokładnie tego Tudora, którego wszyscy znają, i w dodatku rozgrywa się precyzyjnie w tym momencie jego panowania, o którym wszyscy wszystko wiedzą, czyli w chwili, gdy Henryk VIII zrywa z Kościołem Katolickim, by poślubić Annę Boleyn.
No przecież, że nic, a już na pewno nic nowego.
A tu, proszę, cóż za zaskoczenie!
Przede wszystkim można przyglądać się Tudorom z punktu widzenia... kogoś innego.
Tutaj tym kimś jest Tomasz Cromwell, którego oczyma spoglądamy na dwór Henryka VIII, i którego życie śledzimy od chwili, gdy jest dzieckiem ulicy, synem kowala, jednym z dzieci biedoty, uciekającym z domu i włóczącym się po londyńskich ulicach w obawie przed biciem przez wiecznie pijanego ojca, i nic nie zapowiada, że ten brudny, wychudzony wyrostek będzie kiedyś doradcą króla, odpowiadającym za rozdzielenie kościoła angielskiego od Rzymu i zostanie nawet mianowany przez Henryka "wicekrólem do spraw religijnych".
I nie jest to - Tomasz Cromwell, zazwyczaj przedstawiany przez historyków jako pozbawiony skrupułów polityk o chłodnym, analitycznym umyśle (wybitnym, co trzeba przyznać), cyniczny oportunista, przebiegły intrygant. Ale - Tomasz Cromwell, kochający mąż, dobry ojciec o otwartym umyśle i bardzo nowoczesnym podejściu do wychowania dzieci, człowiek potrafiący pomagać innym w potrzebie...
Piękny język, jakim napisana jest powieść, a także interesujący zabieg autorki, która każe Cromwellowi mówić o sobie w trzeciej osobie czasu teraźniejszego sprawia, że Cromwell zyskuje nowe, ludzkie oblicze. Oblicze człowieka po przejściach, cierpiącego po stracie żony wdowca, osieroconego ojca. Spoglądając na świat jego oczami trochę zapominamy, że gdzieś tam w środku musiał on być i oportunistyczny, i pozbawiony skrupułów, i cyniczny... Wszystkie te cyniczne, kalkulowane na zimno rzeczy, które Cromwell mówi czy robi (a które jak najbardziej są w powieści obecne) po prostu się dzieją, usprawiedliwiamy je, nawet tego nie zauważając, bo przecież JESTEŚMY Cromwellem i wszystko, co dzieje się w jego głowie, dzieje się i w naszej, więc rozumiemy jego pobudki i widzimy pełen ich wachlarz.
Uczynienie z Cromwella narratora i obserwatora życia na dworze Henryka sprawia też, że bohaterów powieści widzimy jakby na scenie, w teatrze. Oglądamy sztukę, patrzymy na nich oczyma Cromwella, jesteśmy świadkami ich rozmów, uczuć, wyborów, a każda rozmowa, scena to obraz, namalowany słowami, bogaty w detale, które wyłaniają się stopniowo, szczegół po szczególe, obejrzane z zewnątrz, przeanalizowane, zgodne z duchem epoki, a tak zrozumiałe.
Jako osobie obdarzonej plastyczną wyobraźnią czytało mi się tę książkę... jak film, nie umiem dokładnie opisać zjawiska, ale czasem ono po prostu zachodzi, czasem, gdy wrażliwość pisarza (i tłumacza) spotyka się z moją książka zaczyna wyświetlać mi się przed oczami jak film albo ciąg pocztówek, pięknie sfotografowanych czy namalowanych, zachwycających szczegółem, uchwyconych jak pszczoła w kropli bursztynu scen. Wiem, że jest nakręcony według tej powieści serial i wydaje mi się, że ze względu na plastyczność opisów na jakimś poziomie nakręcenie go było bardzo łatwe (i bardzo trudne zarazem). Bo przecież on już przedtem był gotowy. Tylko, że napisany.
Ciekawa jestem pozostalych tomów!