Amsterdam, XVII wiek. Mieszkanie Rembrandta von Rijn, rok po śmierci malarza. Cornelia, jego najmłodsza córka – teraz już mężatka – likwiduje dom przed wyjazdem do Holenderskich Indii Wschodnich. Towarzyszy potencjalnym klientom przy oględzinach przeznaczonych na sprzedaż rekwizytów z pracowni ojca i wspomina przeszłość.
Cornelia nie miała łatwego życia – w dzieciństwie została osierocona przez matkę. Na dodatek ciążyło na niej piętno nieślubnego pochodzenia. Przez całe życie starała się sprostać oczekiwaniom innych ludzi – po śmierci matki próbowała prowadzić dom i dbać o ojca, wzorce akceptowalnego społecznie zachowania czerpała z książek. Tak naprawdę czuła się przytłoczona nadmiarem obowiązków, konwenansami, samotna i odsunięta na margines. Na dodatek odkryła, że przeszłość jej rodziny skrywa jakieś tajemnice.
Można powiedzieć – choć nie będzie to cała prawda – że „Córka Rembrandta” jest powieścią o dojrzewaniu Cornelii, o dorastaniu, o stawianiu czoła przeszłości. Autorce udało się bardzo przekonująco dać do zrozumienia czytelnikowi (bo wielu rzeczy Lynn Cullen nie mówi wprost), jak funkcjonuje psychika młodej dziewczyny, dziewczyny osieroconej przez matkę, a nierozumianej (we własnym przekonaniu) przez ojca. Ojca, dla którego wychowanie córki nie jest priorytetem – priorytetem jest Sztuka. I Sztuce właśnie Rembrandt podporządkowuje wszystko – całe swoje życie. I nie tylko swoje; przecież niemożliwe jest całkowite rozdzielenie życia osobistego i twórczości – wszak artysta nie może tworzyć bez emocji, całkiem na zimno – zatem wywiera, choćby nie chciał, wpływ na całe swoje otoczenie.
Można również twierdzić – i to też nie będzie cała prawda – że to po prostu historia pierwszej miłości Cornelii, zwykła obyczajowa powieść dla nastolatek, osadzona w historycznej scenerii. Bardzo dobrze oddanej scenerii, trzeba to wyraźnie stwierdzić. Autorka zadbała o realizm historyczny – ani przez moment nie miałam wątpliwości, że akcja toczy się w XVII-wiecznym Amsterdamie. A jest tak moim zdaniem dlatego, że Lynn Cullen udało się odtworzyć klimat holenderskiego miasta – nie tylko opisuje szczegóły stroju, czy przedstawia topografię niektórych dzielnic, ale również wplata w narrację smakowite obyczajowe kąski, dzięki którym czytelnik dowiaduje się, jak daleko w życie prywatne sięgała władza wspólnoty religijnej czy też presja otoczenia.
Można sądzić – i to także prawda, chociaż niecała – że to opowieść o malarstwie Rembrandta, o tym, jak malował w końcowym okresie życia, jak odszedł od modnej i ówcześnie akceptowanej techniki, jak próbował znaleźć własną drogę, jakie stawiał przed sobą zadania artystyczne. I jak bardzo bezkompromisowym artystą był – zmieniając styl malowania musiał przecież zdawać sobie sprawę, że klienci się od niego odwrócą, że przestaną kupować jego prace – a jednak zaryzykował wszystko. Zaryzykował i – w mniemaniu współczesnych – przegrał. Ale czy na pewno? Wszak dziś, z całej plejady holenderskich malarzy, to jego nazwisko jest najpowszechniej znane. Muszę przyznać, że dzięki tej książce więcej zapamiętałam o malarstwie Rembrandta i o realiach siedemnastowiecznego Amsterdamu, niż dzięki lekturze specjalistycznych opracowań.
Czym zatem jest ta książka? Nie odważyłabym się zaliczyć jej do żadnego gatunku – to jednocześnie opowieść obyczajowa z bardzo wiarygodnie zarysowanymi portretami psychologicznymi bohaterów, powieść historyczna i – jakby się ktoś mocno upierał – historia alternatywna z życia Rembrandta. Wartość książki zdecydowanie podnoszą znakomicie oddane realia historyczne – w zasadzie mam wrażenie, że autorka sięgnęła po schemat powieści obyczajowej, aby podzielić się wiedzą o malarzu i jego czasach, że najpierw był pomysł na szeroko rozumianą scenografię, a dopiero potem fabuła. I właśnie ten walor poznawczy, popularyzatorski jest dodatkową zaletą „Córki Rembrandta”.
Recenzja ukazała się 2008-11-02 na portalu katedra.nast.pl