Marcel Moss bardzo chciał, żeby jego książkę czytało się szybko. Mocno rzuca się w oczy to, jak mu na tym zależało, "tworzę literaturę popularną, do czytania dla rozrywki, fakt, że można będzie to przeczytać w bardzo krótkim czasie to wartość sama w sobie" - tak rekonstruuję sobie jego tok myślenia. Widać to wyraźnie zwłaszcza w pierwszej połowie tekstu, to, jak wydarzenie biegnie tam po wydarzeniu. Jak na jednej czy dwóch stronach mamy czasem po trzy-cztery migawki z życia postaci. Zwróćcie uwagę, jak pośpiesznie narrator przedstawia nam w jaki sposób poznała się parka głównych bohaterów. Spotykają się po raz pierwszy w życiu, mamy tam nawet pewną okoliczność, na którą można by zwrócić większą uwagę (i autor totalnie ją olewa :) ) i po chwili już się dobrze znającymi się współpracownikami - tak, dosłownie tak to wygląda :) Tak to wygląda w wypadku pary, która będzie protagonistami w całym cyklu powieściowym, dla którego "Utraceni" są bazą, dodajmy. To trochę paradoksalne, bo postaciom się nie śpieszy, one tam nie są w jakimś biegu. Autorowi spieszy się bardzo.
W drugiej połowie powieści, gdzie mamy trochę więcej fabularnego mięsa, to zjawisko na pozór zanika. Ale właśnie tylko na pozór, dalej jest bardzo szybko, tylko po prostu nie rzuca się to już tak bardzo w oczy. Działa tu okoliczność, skoro jest w tych partiach powieści więcej wydarzeń, więcej okoliczności mających wpływ na rozwój tej historii, no to i szybkie przedstawienie ich musi zająć więcej miejsca. I, co za tym idzie, sprawiać, że tekst robi się bardziej konkretny lub przynajmniej mający pozory bycia bardziej konkretnym. No, skoro wątków jest sporo, to i powieść robi się, siłą rzeczy, mniej przelatująca przez palce. Jest znudzona życiem młodzież szukająca mocnych doznań (i jest to nawet w miarę ciekawie zrobione, interesujące jest swoją drogą to na ile świadomie Moss pominął kwestię jej motywacji (uznając je za nie budzące wątpliwości, bo skoro są patointeligencją, to to oczywiste, czemu są tak zblazowani?)), jest mafia i jej porachunki (pokazana po części tak stereotypowo, że to aż zabawne, a po części dziwnawo i, znowuż, ciężko określić, na ile ta dziwnawość była celowa), są tragedie rodzinne, jest gliniarz który coś ukrywa i są różne teorie na temat tego, jak to się wszystko łączy.
I teraz przyjrzyjmy się jednemu elementowi tego biegu, mianowicie temu, w jakim stopniu autorowi udaje się w nim (dzięki niemu?) realizować zasadę "Show, don't tell". W jakim stopniu to, że nie ma zbyt wielu opisów stanów emocjonalnych postaci, ich przeszłości, ich motywacji, sprawia, że poznajemy to wszystko, po prostu widząc ich zachowania. Uczciwie trzeba przyznać, że jest nieźle. Jakoś tam możemy się wczuć w naszą parkę śledczych, w ich otoczenie, nawet w przedstawicieli światka przestępczego. Widzimy ludzi pokiereszowanych, doświadczonych przez życie i to kupujemy. Nie wiem, w jakim stopniu Mossowi świadomie osiągnął taki efekt, ale jeśli chciał go osiągnąć, to w jakimś tam stopniu mu się to udało. Co do głównego zbira zaś, to dodam jeszcze, że w tej dziwności (ładnie rozegranej w kwestii zwracania się do niego po imieniu/po krzywce) było naprawdę coś dziwnie pociągającego.
Skoro już wspomniałem o moich teoriach na temat tego, jak Moss to wszystko pisał, to dodam, że mam silne wrażenie, że koncepcja powieści zmieniła mu się właśnie w trakcie tworzenia tej powieści. To tylko hipoteza, ale jak się patrzy na początek książki, pewne znaki, które w jego trakcie dostajemy (choćby zawartość twardego dysku laptopa zaginionego chłopaka) i konfrontuje się je z tym, jak całość się rozwija, to nasuwa się podejrzenie, że miała się rozwinąć inaczej. Że pisarz chciał się skupić na tym, co wychodziło mu na wczesnym etapie tekstu wcale nieźle, a dopiero potem zdecydował, że górę weźmie jednak jakże brudny wątek organizacji przestępczej. Bo to takie ciekawe i daje takie duże możliwości szokowania czytelnika, to jak już będzie ta szybkość i to szokowanie (tak, mamy pod koniec naturalistyczne opisy ohydnych zachowań zdeprawowanych ludzi), to wyjdzie dobra powieść z dziedziny literatury popularnej, którą będzie się świetnie czytać. No to średniawo to wyszło.
Pod koniec wszystko się jakoś tam łączy, postacie i wątki trafiają na swoje miejsce w wielkiej powieściowej układance, ale - dalej - narzuca się podejrzenie, że autor pisał na bieżąco, a że jest w miarę zdolny i doświadczony, no to jakoś mu to wszystko wyszło. I tylko szkoda, że kwestie przemiany wewnętrznej Ziemowita i logiczność działania i zwłaszcza logiczność ogólnej sytuacji Leny tak bardzo ucierpiały wskutek tego ogólnego pędu narracji.