Ależ tu Mróz upraszczał sobie wszystko. Serio, wcześniej Remek, mimo że przecież w pełni świadomie pisze literaturę-bardzo-popularną, mimo że zdaje się nie mieć problemu z byciem ocenianym jako literacki fast food, nie miał takich akurat tendencji. Nie pisał tak, że człowiek łapał się za głowę i chciał krzyczeć „Ej, dlaczego to tak prosto idzie?! No przecież w prawdziwym życiu sprawy nie mogłyby tak łatwo się rozwiązywać!”. Sprawy Chyłki i Zordona były jakoś tam dopracowane, ale przede wszystkim miały swój „ciężar”. Całe zachowania dwojga prawników, to, co się w ich życiu działo – podobnie.
No to tu go nie mają. Chyłka tak po prostu wygrywa proces na długo przed połową tekstu, dzięki banalnej sztuczce, a ja mam wierzyć, że coś takiego rzeczywiście mogłoby się wydarzyć. Bez czegokolwiek, co by potrafiło jakoś „złapać czytelnika za mózg”, bez jakiegokolwiek ciężaru właśnie. Kordian tak po prostu odnajduje kogoś, kogo odnaleźć nie sposób – bo chce. I tak przez całą powieść, naprawdę.
Pamiętacie, jak jakiś czas temu recenzowałem pewien anglosaski thriller prawniczy, zarzucając mu totalne uproszczanie całego powieściowego obrazu rzeczywistości? Nie stwierdziłem wtedy tego wprost, jednak to właśnie twórczość Najpłodniejszego traktowałem w tamtej recce jako kontrapunkt, jako to, co czego porównuję tamtą powieść. No to teraz nasz, polski autor postanowił najwyraźniej zbliżyć się do owych standardów.
Gorzej, że to zjawisko przenosi nam się na całą strukturę tekstu. Sama sprawa, którą mieliśmy się tu zajmować tak po prostu sobie ginie. Serio, gdy po raz ostatni widzimy na kartach powieści głównego oskarżonego nijak nie domyślamy się tego, że to nasz ostatni kontakt z nim – co jest chyba dobrym probierzem tego, jak niezbornie wszystko się kończy. W sumie jest to tym bardziej dziwne, gdy przypomnimy sobie, o jakim ciężarze gatunkowym przestępstwa tu mówimy, to nie powinno tak po prostu się zakończyć, bo pisarz nie ma ochoty czy zamiaru pisać dalej tego wątku. A tak się kończy.
I może nawet aż tak by mnie to nie ruszało, gdyby nie fakt, że Najpłodniejszy w posłowiu pisze, że zamiast thrillera prawniczego wychodził mu tu miejscami thriller psychologiczny – fajnie, że ma takie zdanie o powieści, w której warstwa psychologiczna dostosowała się do fabularnej, ba, przebiła ją, bo psychologii postaci nie ma tu w większym jeszcze stopniu niżli innych cięższych gatunkowo elementów.
W ogóle wszystko tu dostosowuje się do tej wszechogarniającej tendencji, popatrzcie choćby na sposób w jaki Mróz buduje w tym tomie to swoje uniwersum. Crossover z serią polityczną jest, bo być musi, okej. Ale sposób w jaki nawiązano tu do pewnej innej Remkowej pozycji, i to już na pierwszych stronach powieści, zaskakuje wręcz łatwoś… eeee… okej, mówmy wprost, pewnym takim prymitywizmem. Chyłka nagle wspomina o sprawie sprzed lat – the end.
Swoją drogą to Najpłodniejszy jest naprawdę łaskawy względem swojej zdaje się ulubionej postaci – nasza pani mecenas łamie podstawowe zasady zawodu, staje za to przed sądem dyscyplinarnym (będąc ewidentnie winną, podkreślmy to), kłamie podczas jego obrad, a autor, gdy sędziowie zdają się być skłonni ją uniewinnić pisze, że „być może coś zrozumieli”, słodziutkie.
3/10, bo dalej standardowa Remkowa lekkość jakoś się przez to wszystko przebijało, no i były jakiejś tam zwroty akcji :)