„To balansuje na granicy parodii” – taka myśl pojawiła się w mojej głowie gdy doszedłem do gdzieś tak dwóch trzecich tekstu tej książki. Tak, nietrudno było zauważyć, że liczba elementów nawiązujących do takiej najbardziej stereotypowo pojętej powieści gotyckiej (straszne zamczysko, więziona w nim „księżniczka”, medyczne eksperymenty, garbaci starcy, mordercy posługujący się tajemniczymi sposobami siania śmierci, skarb ukryty w labiryncie, fakt, że wszyscy okazują się być krewnymi wszystkich) i sposób ich przedstawienia, skala nagromadzenia makabry w niezbyt przecież długim i skomplikowanym tekście, zaczynał w pewnym momencie po prostu bawić. No, dosłownie zostajemy wrzuceni do gabinetu osobliwości, bardzo jednoznacznie pokazanego. Jeśli doda się do tego to, ile razy wcześniej postacie wprost przywoływały w dialogach klasycznych autorów i postacie z ich tekstów (tak, tak, wzmiankowany jest i Poe i Dupin, i Doyle i Holmes), to aż się prosi o uznanie, że autor mrugał w ten sposób do czytelnika i dawał mu znać, że jak najbardziej postanowił to wszystko trochę poparodiować. „Śmiejcie się, przecież tu wszyscy bawimy się konwencją!”
No, ale jednak nie. Edogawa pisał na poważnie, na poważnie naprowadzał nas na ślad tego, co ma na myśli przytaczając – naprawdę, nie raz i nie dwa – te nazwiska, na poważnie chciał w nas wzbudzić strach, także tą liczbą wynaturzeń opisanych w omawianym dziełku. Ostatecznie, gdy się zwróci uwagę na rok, w którym powieść została wydana, dość jasne staje się, że to nie były jeszcze czasy parodiowania. Nawiasem mówiąc fakt, że książka jest napisana zaskakująco wręcz współcześnie, tak, że się tej jej wiekowości właściwie nie dostrzega, można potraktować jako jej duży plus.
Ciekawe swoją drogą, jak bardzo „Demon...” – tak mocno zanurzony w europejskiej tradycji powieści grozy – jest jednocześnie wyprany z elementów japońskich. To znaczy ekspertem od tej kultury w żadnym razie nie jestem i bardzo możliwe, że coś mi mogło umknąć, ale w takim „Ringu” (tak, ten film to pierwsze, co przychodzi na myśl zachodniemu czytelnikowi, gdy szuka się w pamięci działa posiadającego elementy specyficznie japońskie) widziałem rzeczy, co do których domyślałem się, że coś konkretnego, nieznanego mi, jako człowiekowi wychowanemu w innej kulturze, oznaczają. Tu nie dostrzegałem dokładnie nic takiego. Co więcej, główny bohater w pewnym momencie się modli i z kontekstu jakoś ciężko wywnioskować, by zwracał się do shintoistycznych bogów. Chwilę później zaś przywołuje w myślach starotestamentową zasadą „Oko za oko, ząb za ząb”.
W finale cała ta groteskowa makabra okazuje się nawet, nawet czemuś tam fabularnie służyć, jest logiczniej niż moglibyśmy się spodziewać. Choć tego, od czego się cała fabuła zaczęła i o co pierwotnie w tym wszystkim chodziło już raczej – w niezbyt w gruncie rzeczy skomplikowanej powieści, podkreślmy to – nie pamiętamy. Przysłania nam to skala wynaturzeń, którymi od pewnego momentu jesteśmy bombardowani. Jest to tym bardziej zaskakujące, że to właśnie w tych wczesnych partiach tekstu pisarz zdawał się tak bardzo starać, by było i efektownie i oryginalnie.