„No, Panie Chmielarz, Coben ostatnio obniżył loty („O krok za daleko”, ależ to była zła powieść), więc Pan postanowił wejść w jego buty i pisać o ludziach z zagadkami z przeszłości, co?” Taka była moje pierwsza myśl po rozpoczęciu lektury, na szczęście tylko pierwsza, gdyż tekst szybko się „odcobenizował”, pierwsza moja wyraźna myśl tycząca tej powieści :)
Znaczenie owej podstawowej dla fabuły, podanej nam na samym początku zagadki z przeszłości dla fabuły to w ogóle była ta sprawa, która najbardziej zwróciła moją uwagę podczas czytania. Otóż miałem wrażenie, że Chmielarz najpierw przedstawia nam z całą mocą zagadkę i chce, byśmy odebrali ją jako coś, nad czym będziemy się zastanawiali przez cały czas czytania, co nas będzie absorbować, do rozwiązania czego będziemy dochodzić aż do ostatniej strony (lub prawie aż do ostatniej strony) a potem konsekwentnie obniża wartość tejże tajemnice, pokazuje nam - „tak naprawdę to to nie ma być tak absorbujące”. Po części wiąże się to zapewne z ogólnym pomysłem, który pisarz miał na tę powieść, nie ma chyba wielkich wątpliwości, że podobnie jak w dwóch co najmniej jego poprzednich dziełkach zagadka kryminalna miała być tylko pretekstem do ukazania stanu polskiego społeczeństwa, ale nie chodzi mi tylko o to. Po prostu początkowo mamy postawione te wielkie (w skali tej powieści :)) pytania „Czemu ona to zrobiła”, „Dlaczego tam w ogóle była” potem dostajemy na nie odpowiedzi, które po prostu, no... tkną jakimś potwornym banałem. Zgrzyt, Panie Chmielarz, moim zdaniem jednak zgrzyt.
Ten dziwny stosunek pisarza do podstawowej powieściowej zagadki odbija się moim zdaniem na kwestii powieściowych zwrotów akcji. Z początku wygląda na to, że autor chce nam serwować zwiększanie napięcia pod koniec każdego, a przynajmniej dużej części rozdziałów, potem zaś to tak po prostu znika. Nie odebrałem tego zniknięcia jako czegoś nieprzyjemnego, nawet nie miałem wrażenia, że Chmielarz sobie odpuścił. Zrobił to tak, że nijak, nawet w małym stopniu mnie to czytelniczo nie zabolało. Ale fakt, zrobił to. Tak, jakby w trakcie pisania zmieniła mu się koncepcja tego, jaki tekst chce dać do ręki czytelnikom. Warte odnotowania.
Jakiś czas temu pisząc o którejś w powieści Mroza zarzucałem mu, że chyba trochę uwierzył w swój geniusz, co odbiło się na tekście. No i w czasie czytania „Wyrwy” jakoś mi się ten moment przypomniał :) Jakby to ująć – jeżeli ktoś chce w tekście powieści mieszać narrację pierwszo- i trzeciosobową, to musi mieć to naprawdę dobrze opracowane. Tu autor miesza i... no właśnie, czy miał? Właśnie jakoś tak wątpię :) Wychodzi dziwnie, po części rzecz jasna ze względu najbardziej widoczny fakt związany z tą polifonią narracji, czyli po prostu to, że jeden z typów narracji zajmuje w książce bez porównania więcej miejsca, ale chyba nie tylko dlatego.
I jest jeszcze jedna bardziej szczegółowa sprawa, do której chciałbym się w tej mojej minirecce odnieść. Pisząc o „Żmijowisku” i o „Ranie” chwaliłem Chmielarza jako mistrza tempa akcji. Pisałem, że jest idealne, tj. o szybkie i wolne jednocześnie. Szybkie, bo nie można się oderwać od lektury, wolne, bo na wszystko jest czas. Tu po raz pierwszy miejscami bywały z tym zgrzyty. Nie przez cały czas lektury, właściwie tylko na jej początku, ale jednak troszkę miałem wrażenie, że się wlecze. Nie wiem, może tak musiało być, może nie było innego wyjścia, jeśli chciało się porządnie wprowadzić czytelnika w całą książkową sytuację, ale jednak takie wrażenie odnosiłem.
Okej, to co pisałem powyżej może być odebrane jako głos krytyczny, więc podsumujmy to jakoś tak, by moje odczucia co do tej powieści stały się jasne. Świat przedstawiony, bohaterowie, obraz polskiej prowincji, psychologia bohaterów – wszystko to można łatwo podsumować: jest jak w „Żmijowisku” i „Ranie”. Czyli ciekawie, poruszająco, wciągamy się w tekst, w to, co dzieje się z postaciami. To, że jest tak samo nie jest samo w sobie zarzutem, pisarzowi wolno oczywiście pisać w podobny sposób w różnych kliszach.
Jak najbardziej warto sięgnąć po tę lekturę.