Hawks ma łeb i szalony projekt do zrealizowania za militarne pieniądze - brakuje mu tylko kogoś, kto tenże projekt udźwignie psychicznie. Okazuje się, że bardzo mało ludzi jest w stanie przeżywać swoją śmierć na Księżycu i pozostać przy zdrowych zmysłach. Znajomy HR-owiec poleca swojego miłosnego rywala, Barkera - twardziela, któremu do wizerunku najmęskniejszego z facetów brakuje tylko żucia pszczół na śniadanie. Czy współpraca sztywnego mądrali i aroganckiego rajdowca przysłuży się postępowi w imię nauki? Jakikolwiek by był sens tego postępu?
Książka Budrysa może sobie mieć te wszystkie transmitery materii, kosmosy, i człowiecze duplikaty na szpuli z taśmą, ale największym science-fiction są tu relacje międzyludzkie. Moje pojęcie na temat tego, co się dzieje w toksycznym trójkącie (z Hawksem dorzuconym do kompletu tak, jakby plątał się między tymi tłumokami od miesięcy), jest bardzo blade - niby łapię te główne punkty rozwoju ich relacji, ale co do nich prowadzi? Dlaczego jest tyle monologów? Dlaczego ich lektura przypomina czytanie eseju filozoficznego w okładce harlequina? Te dialogi brzmią tak... nienaturalnie! Jakby bohaterowie odgrywali wyuczone role, w których bez ich wiedzy dokonano drobnych poprawek - sens został zachowany, ale rozmowy brzmią na takie, w których jedna strona nie słyszy tego, co mówi druga. Mechanizm działa, ale widzisz, że zębatki nie zostały dobrze dopasowane.
Wątek romansowy jest właściwie nieistniejący, bo i amantka jest bardziej rekwizytem niż bohaterką: cała jej aktywność sprowadza się do podwożenia głównego bohatera i wysłuchiwania w milczeniu jego niekończących się monologów o latach młodości. To jedna z dwóch żeńskich postaci. Ta druga jest rzucającą się na każdego samca modliszką, bo taka już jest/jest jej smutno, i właściwie o całej kreacji tej bohaterki niech powie wam ten jeden cytat: "Usiadła i spojrzała mu w oczy. Jej piersi poruszyły się pod kostiumem". Tyle obsada kobieca, męska jest siłą rzeczy o oczko wyżej, ale to w zasadzie niewiele znaczy, niespecjalnie mnie ziębili czy grzali.
Zaczynam od oceny części obyczajowej tylko dlatego, że ku mojemu zdumieniu dominuje objętościowo-ciężarowo nad znacznie ciekawszym aspektem science-fiction. Pomysł na funkcjonującą w więcej niż trzech wymiarach kosmiczną beczkę śmiechu mordującą cię za niezrobienie przysiadu w odpowiednim miejscu jest ciekawszy, niż wam się wydaje - zwłaszcza w połączeniu z konceptem wysyłania do niej przekaźnikowych klonów. Budrys zahacza o ciekawe kwestie, głównie świadomości (ostatnia scena na Księżycu jest rzeczywiście spokojnie upiorna) i przeżywania śmierci. No ale właśnie, tylko zahacza.
"Ten cholerny Księżyc" to krótka historia o świadomości i cenie, jaką są gotowe zapłacić jednostki dla ogólnego postępu (czy wręcz samej jego idei). Szkoda, że ciekawy pomysł przytłacza skołowana drama miłosna, dialogi pełne dziwnych reakcji i monologi głównego bohatera. Ale pewnie fani oldskulowych S-F będą zadowoleni, zwłaszcza, jeżeli lubią czytać o szczegółowych przygotowaniach do uruchomienia machiny.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]