Depresja - czy da się z niej wyjść obronną ręką i być już na zawsze wyleczonym?
Główna bohaterka Ewa próbuje na nowo zacząć układać swoje życie po zmaganiu się z depresją. Chce żyć i brać z życia to, co najlepsze. Wiedzie spokojne życie na wsi. Pewnego dnia wyrusza na klasowy zjazd. To właśnie wtedy przychodzi moment, kiedy Ewa musi skonfrontować swoją przeszłość z teraźniejszością. Czy dawna miłość, którą spotka na zjeździe znów się odrodzi?
Wydawać by się mogło, że "Taniec na pustym moście" będzie idealną jesienną obyczajówką, którą pochłonę z ogromną radością. Chciałam się trochę wzruszyć, poczuć relacje jaką będą darzyć się bohaterowie. Może odrobinkę im pozazdrościć i zatracić się w marzeniach. Niestety - nic takiego nie miało miejsca, a szkoda. Ogromna szkoda.
Od czego tu zacząć. Może od kwestii, że sporo tu nawiązań do sytuacji, które nie tak dawno miały miejsce. Strajki kobiet, odniesienia do homoseksualizmu (chociażby jeśli chodzi o strajki czy tęczową ławkę głównej bohaterki) - to możemy znaleźć w tej książce. I przyznam, że takie nawiązania według mnie są w porządku, dzięki temu opowieść zyskuje jakieś ramy czasowe, znamy mniej więcej czas, w jakim autorka osadziła historię. To wszystko staje się bardziej prawdziwe.
Czytając tę pozycję odniosłam niestety wrażenie, że książka jest taką książką o niczym. Nic nie wznosi, nie zmienia mojego poglądu na różne kwestie, nie wzrusza, nie wprawia w momenty zadumy. Nie sprawia nawet, że czas zaczyna zwalniać lub "staje w miejscu". Nic, kompletnie nic!
Mało tego, przeczytałam książkę dwa dni temu i czuję się tak, jak gdybym nie przeczytała tej książki. Prawie wszystko uleciało mi z głowy, wyparłam ją z pamięci. Jest tak, jak gdyby nigdy nie było jej na mojej liście czytelniczej. Jedynie przypomina mi o niej fakt, że stoi na półce przeczytanych książek a w telefonie jest kilka słów w notatkach o plusach i minusach tej publikacji. Posiłkując się tymi kilkoma zdaniami, spróbuję chodź trochę opisać tę książkę.
Na pierwszy ogień pójdzie bohaterka. Bohaterka, która jest właściwie nijaka. Nie jest nawet opisana, nie potrafię jej sobie wyobrazić, została potraktowana bardzo po macoszemu. Nie lubię takich sytuacji - za każdym razem wchodząc w nową historię, chcę jak najbardziej poznać bohaterów, z którymi będę szła przez czytaną książkę. Tu odniosłam wrażenie, że Ewa jest mi zupełnie obca. Trochę tak, jak gdyby autorka nie dała lub nie chciała dać poznać nam Ewy. To dość dziwne i zastanawiające, bo opis stołów i dań podawanych na zjeździe klasowym był bardziej kompletny niż opis bohaterów. Również miejsce, w którym mieszkała było mi kompletnie obce. Brakuje mi w tej książce opisów rzeczy istotnych. Przez to opowieść zamiast być historią ciepłą, staje się zimnym tworem, który moja czytelnicza pamięć czym prędzej wypiera.
Dużo tu poezji. Ja poezji nie cierpię. To nie moja bajka, poezja nie jest dla mnie. Wiersze pisane przez Ewę do Adama i ich styl rozmów (taki poetycko-górnolotny) kompletnie nie były w moim guście. To mnie nie kupuje, zupełnie! Wręcz irytuje, jeśli jest tego zbyt dużo. A tu faktycznie poezja i poetycki język aż wylewał się ze stron.
Plusem może być dla wielu język - owszem, Pani Elżbieta pisze pięknie, temu zaprzeczyć się nie da! Natomiast osobiście wolę prostszy język i realne dialogi bez poetycznego drygu i sztucznej wzniosłości.
I żeby nie wytykać tylko rzeczy, które mnie nie porwały, napiszę o czymś, co niezwykle mi się spodobało. Lekcja o uczuciach, jaką przypadkowo odbyły dzieci. To było urocze i piękne!