Podczas gdy zagraniczni autorzy urban fantasy umieszczają akcję swoich książek w wielkich aglomeracjach, wplatając magię głęboko w trzewia miasta, ciemne uliczki i mroczne zaułki, polscy pisarze tęsknią za wsią. Tak jak Kubasiewicz w Gdzie śpiewają diabły czy Żulczyk w Zmorojewie, tak i Karina Bonowicz wysyła swoją bohaterkę do małego miasteczka, przedstawia jej mit założycielski oraz średnio przyjemną kompanię istot wyciągniętych z klasyki gatunku. Przed wyprawą zapomniała spakować jedna bardzo ważną rzecz – porządną akcję.
Alicja po tym, jak jej rodzice zgięli w wypadku samochodowym, nieoczekiwanie trafia pod opiekę ciotki, o której nigdy w życiu nie słyszała. Dziewczyna musi opuścić ukochaną betonową Warszawę i przenieść się do Czarcisławia na Podkarpaciu. Już sama nazwa miejscowości podpowiada, że to miejsce, które diabeł nakrył ogonem i mówi tu „dobranoc”, „dzień dobry” oraz „nawet nie licz na internet oraz normalnych sąsiadów, słonko”. Na miejscu szybko poznaje nietypowych rówieśników, podejrzanych lokalnych typów, topografię terenu oraz miejscową legendę o czwórce przyjaciół, która przyzwała Diabła, by ubić z nim interes. Przy okazji Alicja zostaje poinformowana, że będzie zmuszona wziąć udział w zbliżającym się wydarzeniu z gościnnym udziałem sił piekielnych.
Miejsce akcji, do którego zostajemy przeniesieni wraz z Alicją, cholernie przypomina miasteczko z Pamiętników wampirów. Czarcisław to Mystic Falls przesiedlone na polską ziemię z całym jego dobrodziejstwem. Autorka czerpiąc całymi garściami z klasyki, chwyta za kark wilkołaki, a z ciemnych kątów wyciągając błyszczące w ciemnościach przystojne wampiry oraz chłopców o zniewalających uśmiechach. Gotowe do działania meldują się również czarownice – tyle że z dostosowanym do regionu nazewnictwem, a po okolicy kręci się nawet nauczyciel zakochany w prawnej opiekunce głównej bohaterki. Nad wszystkim natomiast unosi się nutka amerykańskiego snu o małomiasteczkowej szkole. I to tak intensywnie, że aż człowieka zżera obawa, że zaraz głównym daniem okaże się nastoletni międzygatunkowy wielokąt miłosny. Na szczęście historia w tym kierunku nie zmierza, bo główna bohaterka wcale nie romanse ma w głowie.
Alicja zamiast rozmemłanej nastolatki z różowym pamiętnikiem jest raczej nerwową, pyskatą i nieco złośliwą fanką Stephena Kinga. Irytuje ją fakt, że nikt nie chce jej wytłumaczyć, o co, do jasnej cholery, w tym wszystkim chodzi. A przecież raczyła już kilkukrotnie zaznaczyć, że wszystko jest dla niej zupełną nowością. I w tym momencie zbliżamy się do jedynego, a zarazem największego problemu pierwszego tomu serii Gdzie diabeł mówi dobranoc. Autorka zabiera do swojej wiejskiej zabawy z urban fantasy naprawdę interesujące elementy. Ma do dyspozycji ciekawych bohaterów, mit założycielski, pełną tajemnic przeszłość, magiczną zagadkę do rozwiązania, a w tle kręcą się parzystokopytny czart i słowiańskie bóstwo. Bonowicz jednak całej tej hałastrze dobrych pomysłów zupełnie nie pozwala się rozkręcić.
Księżyc jest pierwszym umarłym składa się w większości z ekspozycji świata przedstawionego. Bohaterka przez ponad 500 stron uczestniczy głównie w rozmowach, w których jej udział ogranicza się do pytań „co?”, „kto?”, „dlaczego?” lub „tu wstaw nowo poznane słowo, dla efektu najlepiej zabawnie przeinaczone?”. W zasadzie nie ma się temu co dziwić, bo dziewczyna trafiła na wieś, gdzie ludowe wierzenia chodzą z nią do szkoły. No i bohaterowie wszystko jej tłumaczą z irytującym wyrzutem, bo jakimś cudem powinna już to wszystko wiedzieć. I tak to trwa i trwa. Co kilkanaście stronic przedstawiony zostaje nam kolejny przedstawiciel lokalnego folkloru, element przeszłości czy opis rytuału. Na domiar złego niektóre z nowości zostają powtórzone bez większych zmian, chyba jedynie dla utrwalenia wiadomości. Na powolnej narracji i przedłużającej się ekspozycji cierpi dotkliwie akcja.
Główny wątek stoi w miejscu, bo większość bohaterów, zamiast go popchnąć przynajmniej trochę do przodu, woli rozmawiać i pojawiać się niespodziewanie za plecami Alicji. Licząc zapewne, że coś samo się jakoś zadzieje. Większość magicznych wydarzeń i wątków pobocznych dzieje się poza zasięgiem głównej bohaterki i bez jej udziału. Prawie wszystko kończy się na omawianiu i analizowaniu zasłyszanych informacji. I tym sposobem znów wracamy do dialogów przypominających słownik pojęć magiczno-okultystycznych.
I mniej więcej do tego ogranicza się pierwszy tom serii, a wielka szkoda. Książka jest bowiem napisana językiem przyjemnym, lekkim i gwarantującym sprawną lekturę. Akcyjny niedobór nie spowalnia czytania, ale odbiera znaczną część dobrej zabawy. Pomysły autorki, chociaż tworzone ze znanych elementów (dobra, umówmy się, że akurat łowca potworów nazywany strachaczem to już lekka przesada, jawna to bowiem inspiracja stracharzem Delaneya), są naprawdę ciekawe. Prezentacja elementów świata przedstawionego pochłania Bonowicz tak bardzo, że akcję odstawia całkowicie na bok, o głównym wątku tylko wspomina, a o klimat uroczej miejscowości prawie w ogóle nie dba. Całą siłę wkłada w dialogi, które kręcą się wokół wtajemniczania Alicji. Autorka wpada przy tym w taką manierę, że bohaterowie swoją powtarzalnością zachowań zaczynają powoli drażnić. Utrzymanie tego tempa może oznaczać, że porządnego zawiązania akcji będziemy mogli się spodziewać gdzieś w połowie cyklu, a obawiam się, że ten będzie musiał rozciągnąć się do naprawdę sporych rozmiarów. Wątek główny z pewnością nie dostanie zadyszki, ale czy czytelnicy długo dadzą radę wytrzymać taką fabularną wycieczkę krajoznawczą?
RuBryka Popkulturalna ocenia 6/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl