W skrócie:
Poukładane życie Aliny Sandor na zakręcie pojechało prosto.
Dotychczas zdawałoby się oddany i lojalny mąż wyślizgał Alinę z ich wspólnego życia, domu i miejsca pracy na rzecz mniej wiekowej, korzystniej spowinowaconej asystentki o tymczasowej narzeczonej nie wspominając.
Alina, trochę fartem, bardziej przez znajomość, trafia do malowniczej posiadłości w urokliwym wygnajewie z widokiem na Tatry.
Jej towarzystwo stanowi stara Klotylda, o której wszyscy słyszeli lecz mało kto widział oraz jakiś Żulio, którego czasem ktoś widuje, lecz nikt o nim nie słyszał. I wilki - nie widziane w okolicy od lat, a które do pani archeolog wyraźnie mają jakiś interes.
W podhalańskich okolicznościach zdeptana na psyche Alina stawia na nogi zrujnowane życie zawodowe i osobiste, przy aktywnym wsparciu Żulia, na co źle patrzy miejscowy plastik-fantastik w funkcji wójta.
Każdy, kto zna książki Haliny Kowalczuk wie, że przeczytać jedną, to jak przeczytać wszystkie.
Kowalczuk nie sili się bowiem na oryginalność - ma tylko jeden szablon i z niego odtwarza wszystkie wzory. Zmieniają się tylko imiona bohaterów i nazwy miejscowości. Cała reszta: Rozstanie, przeprowadzka z Dużego Miasta na Podhale, życzliwe przyjęcie przez miejscowych, nowy men, stare legendy, duchy, zjawiska paranormalne, opatrznościowy palec boży - pozostają bez zmian.
Raz czy drugi można na taki zabieg dać placet, ale przy kolejnym - zaczyna uwierać. I - jak to z produkcją masową - po którejś książce sklepanej w ten sam deseń - stają się sztampowe i nijakie a samą autorkę przestaje się traktować poważnie. Bo choć jej książki są obsypane brokatem i lepią się od cukru - w środku są powtarzalne i suche jak pieprz.
Nie neguję, że autorka potrafi tworzyć piękne opowieści. Mam jej za złe, że brak w nich jakiejś ekspresji.
W gawędach Kowalczuk jest tyle samo życia, co w mrożonej rybie. I bardzo mi przykro, gdyż tą manierą wysadziła w kosmos całą sympatię dla książki, jaką udało się zbudować. Bo o dziwo, ale Dom na Wrzosowej Polanie udało mi się polubić.
Jest więc wtórnie, nieco durnie, miejscami rozwlekle a gdy mowa o uczuciach - drętwo.
Marcinowi brakuje iskry, która uwiarygodniłaby fascynację. Alina odzyskuje dawny wigor, lecz często blisko jej do zabytkowych skorup, które tak kocha. Radek - choć zaciął się w pozycji interesownej mendy - mam wrażenie, że najczęściej fika na pokaz.
Najbardziej żywy w tym zestawie jest niestabilny emocjonalnie plastik.
Nie mniej, choć istotny dla wydarzeń - to nie nim mamy ekscytować się najbardziej, prawda?
Lecz choć Kowalczuk nie szczędzi Wrzosowej Polanie landrynkowej posypki – lektura tej skądinąd przyjemnej obyczajówki jest równie emocjonująca co relacja z rozgrywek golfa.
Dom na Wrzosowej Polanie sam w sobie to lektura lekka, relaksująca, przyjemnie niezobowiązująca.
Nie mniej, któryś raz z kolei Kowalczuk oddaje w ręce czytelników tę samą, wielokrotnie odgrzewaną, nasączoną słodyczą pulpę zaimpregnowaną w brokacie - grandilokwentną, jałową, bezbarwną.
Da się, gdy spróbować po raz pierwszy, jednakowoż przy dłuższym spożyciu - dla mnie już niestrawną.
Wyzwanie: 20 książek na rok 2023 pkt. 9 Książka kupiona za mniej niż 9,99zł