Zacznijmy od czegoś miłego: Marcel Moss potrafi sprawić, że doskonale wczuwamy się w psyche kreowanych przezeń postaci. Przez prawie cały czas obcowania z „Wszyscy muszą zginąć” mamy dwa punkty widzenia, doświadczamy świata (to w tym wypadku lepsze określanie niż „obserwujemy świat”) z perspektywy dwojga nastolatków, i naprawdę jesteśmy z nimi. Naprawdę czujemy ich stany emocjonalne, co ważniejsze zaś autor, który zdaje się generalnie nie stroni od fajerwerków, ten akurat efekt osiąga nie używając ich w nawet minimalnym stopniu. Wiemy co Kaja i Błażej odczuwają, podążamy za ich uczuciowymi przeobrażeniami – i wszystko to jest zrobione tak bardzo „na spokojnie”, że chyba już bardziej się nie dało. Ba, miejscami widzimy nawet jak autor, wykorzystując tę naszą nader solidnie skonstruowaną bliskość z nimi coś tam na tym fundamencie buduje. Wykorzystuje fakt, że ma tak dobrze zrobiony fundament, by podkręcać dzięki niemu snutą przez siebie opowieść – np. dzięki przesunięciom czasowym, gdy najpierw widzimy skutek jakiegoś konkretnego zdarzenia, a potem dopiero jego przyczynę.
To w ogóle jest część ogólnego obrazu wyłaniającego się z tej książki – widać, że Moss ma i talent i warsztat pisarski. Że radzi sobie z narracją, z tworzeniem akcji, postaci, siatki zależności między nimi itd. Tylko, że co z tego, skoro… sama ta historia jest tak bezbrzeżnie głupia? Nieżyciowa, oderwana od jakichkolwiek realiów, czy to społecznych (nie, współczesna Polska pod żadnym względem tak nie wygląda) czy psychologicznych (nie, współczesne dzieciaki tak nie funkcjonują). Totalnie i całkowicie nie.
Trudno to opisać bez spoilerowania, ale dam taki pierwszy przykład z brzegu – w powieści pojawia się postać fikcyjnego prezydenta Warszawy, który toczy wojnę z bardzo zamożnym biznesmenem. Okej, to jeszcze mogę kupić. Praprzyczyną rzeczonej wojny jest fakt, że niegdyś obaj chcieli mieć tę samą kobietę – tu już robi się zabawnie, ale okej, jeszcze cienkiej czerwonej nie przekroczono. Ale kiedy w tekście pojawia się syn tegoż prezydenta Warszawy, który, według własnych słów, zastępuje go w jego firmie i przymierza się, by zająć za jakiś czas jego miejsce tam… No, lol, a ilu prezydentów Warszawy z naszej rzeczywistości kierowało jednocześnie (czy choćby tuż przez objęciem funkcji) firmami? Ilu prezydentów największych polskich miast ma takie coś w życiorysie? No, lol. Albo ktoś o mentalności i zachowaniach dresiarza chodzący do prestiżowego, prywatnego liceum, serio? Abstrahując od tego, że fizyczna przemoc rówieśnicza nigdy nie była tam poważnym systemowym problemem, była na niższych etapach edukacji. Tak, w prestiżowym ogólniaku coś takiego by w tej formie nie wystąpiło, the end.
Tu już nie starczyło samozaparcia, by nie iść totalnie w fajerwerki, prawda, panie Moss?
Tak, to paradoks, przez całą lekturę byłem bardzo, bardzo blisko Błażeja i Kai, a jednocześnie on tak totalnie nie był zaniedbywanym przez rodziców bananem, który nie radzi sobie ze swoją seksualnością, a on tak bardzo nie była dzieciakiem z domu dziecka adoptowanym przez ludzi, którzy jakoś tam się starają, ale nie do końca, że już chyba bardziej nieprawdziwi w swoich książkowych rolach być nie mogli. O dziwo jeszcze wyraźniej było to widać w sytuacjach, w których autor ich umieszczał – to tak bardzo nie były ich sytuacje...
I wszystkie te cechy wybuchły (nomen-omen :)) w finale powieści. Tak bardzo tam było wszystko odrealnione, w taki stopniu wzięte z ****… Totalnie i całkowicie.
5/10, bo jednak czytało się to po prostu przyjemnie.