Po książkę Ireny Małysy sięgnęłam trochę z polecenia, trochę dlatego, że było o niej głośno – a głównie dlatego, że Wydawnictwo MOVA jak dotąd mnie nie zawiodło. I jeszcze dlatego, że w momencie wrzucania jej do Klubu Recenzenta akurat siedziałam Na Kanapie. 😊
O tej lekturze mogę powiedzieć sporo dobrych rzeczy. Nie czytałam wcześniej kryminału, który działby się w takich okolicznościach i miał takie tło. Autorka wydobyła z niepamięci lot z 2 kwietnia 1969 roku, który zakończył się katastrofą (śmiercią ponad 50-ciu osób będących na pokładzie) w okolicach Babiej Góry. Sprawę zamieciono pod komunistyczny dywan, przyczyny tragedii nie zostały do dziś wyjaśnione – i jak sugeruje autorka w zakończeniu, nigdy wyjaśnione nie będą. A był to, jak można przypuszczać, lot marzeń i nadziei na ich spełnienie. Nie wiedziałam wcześniej o tym wydarzeniu i doceniam, że dowiedziałam się dzięki książce.
Z katastrofą samolotu w tajemniczy sposób wiążą się o 50 lat późniejsze wydarzenia, a pierwszym z nich jest śmierć córki lokalnego posła, która wkrótce miała wziąć ślub z synem także miejscowego przedsiębiorcy. Przyjaciółką zamordowanej Izy jest Baśka Zajda, policjantka, którą zesłano z Krakowa do Zawoi – ciągnie się więc za nią całkiem niedawna przeszłość, która utrudnia jej pracę i życie. Typowe. Ale można by rzec, że to, jak stare sprawy rzutują na te, które nawet jeszcze nie są w planach, jest w ogóle tematem tej powieści. Nie tylko Basi to dotyczy. Ona znajduje ciało Izy następnego dnia po tym, jak wspólnie z jeszcze kilkoma osobami wspinały się na Babią Górę. Rozpoczyna się – i wkrótce komplikuje – śledztwo.
Autorka mieszkająca w górach nie musiała przebierać swojej historii w tamtejszy strój, historia bowiem już w tym stroju się urodziła. Wyszło to więc bardzo przekonująco. Halny wedrze Wam się pod ubranie, poczujecie na plecach oddech niedźwiedzia, gdy przydybie Was na myszkowaniu wokół jego legowiska i będziecie musieli pokłonić się przed królem lasu, gdy zapuścicie się zbytnio na jego teren. Będą Wam towarzyszyły duchy gór. Górskie szczyty będą Was do siebie przyzywać niczym śpiew syren. To piękne, że część swojej opowieści przekazała autorka gwarą. Nie utrudnia to wcale odbioru, a jest – jak sądzę – wyrazem szacunku do języka i przydaje wszystkiemu autentyczności. Oddając lokalny koloryt nie pominęła autorka cech charakterystycznych dla każdej małej społeczności, mającej swoje mroczne tajemnice i ciemne sprawki – tu także wszyscy wiedzą wszystko, a niektórzy wiedzą więcej, choć mówią mniej. Jeśli zaś miałabym wskazywać swojego ulubionego bohatera, byłby to dziadek Uciecha, istotna dla fabuły postać, człowiek najporządniejszy i najmocniej wg mnie doświadczony – ale i pogodzony z losem.
Spotykam się czasem w recenzjach z zarzutem, że współczesne kryminały są zbyt obszerne, że można by je skrócić np. o połowę bez szkody dla akcji. Tej książce nie można tego zarzucić – jest bardzo zwarta, bez zbędnego wodolejstwa, czyta się ją bardzo szybko, w czym jeszcze pomaga przyjazna czcionka. Może na początku językowi brakuje trochę lekkości i dynamiki, ale biorąc pod uwagę, że potem jest lepiej i że to debiut – nie ma co zbytnio się tego czepiać. Irena Małysa umie opowiadać, budować kryminalną zagadkę i zaskakująco ją rozwiązać, dlatego myślę, że znajdzie swoje miejsce wśród autorów kryminałów i w sercach czytelników.
Ale w moim nie znalazła. Choć – jak wynika z tego, co napisałam dotychczas – obiektywnie uważam książkę za dobrą, jest coś, czego nie rozumiem i co powoduje, że nie sięgnę po kolejne tytuły tej autorki. Dla kogoś innego może to nie mieć znaczenia, a nawet robić dobrze akcji – dla mnie jest nieuzasadnione, niepotrzebne i odstręczające.
A chodzi o to, że autorka zabija w książce konia i trzy psy.
Dziękuję za uwagę.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.