Czasem ludzie zadręczają się dziwnymi pytaniami w rodzaju: książka, film, czy coś tam jeszcze? Które medium lepsze, które daje bardziej po nosie i takie tam. Osobiście, nigdy nie traktowałem tego w ten sposób i nie robiłem żadnego bilansu plusów i minusów. Gdybym jednak miał pokusić się o podobny bilans, to po stronie plusów, jako jedną wielką wartość dodatnią, wpisałbym powieść „Święty Wrocław”. Tak po prostu, jako jeden z koronnych argumentów. Pytacie: dlaczego? Odpowiedź znajduje się poniżej.
We Wrocławiu zagnieździło się nieznane. Psy zaczynają znikać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, słupy, niczym świąteczne choinki, przyozdobione są ogłoszeniami o zaginionych osobach. Serce miasta nie bije już na rozległym rynku, ale na jednym z wrocławskich osiedli, które pulsuje czernią i tajemnicą – tzw. Świętym Wrocławiu. Adam z wytatuowaną twarzą wieszczy zgubę, wokół Świętego Wrocławia tworzy się małe miasteczko złożone z pielgrzymów, szaleńców i fanatyków. Ludzie rwą włosy z głowy w poszukiwaniu swoich zaginionych bliskich. Policja otacza kordonem czarne osiedle. Psychoza tego miejsca wbija sztylet fascynacji i rozpaczy w umysły mieszkańców miasta.
Na każdą nową książkę Łukasza Orbitowskiego, czekam niczym małe dziecko na bożonarodzeniowy prezent. W „Świętym Wrocławiu” popularny Orbit po raz kolejny udowadnia, że jest niekwestionowanym wirtuozem pióra. W jednym z wpisów na swoim blogu, autor pisze, że musiało upłynąć nieco wody, a on sam musiał zwyczajnie dojrzeć do napisania „Świętego Wrocławia”, tak by móc udźwignąć ciężar tej powieści. Fakt ten rzuca się w oczy niemal od pierwszych stronnic książki. Jest to bowiem pisarstwo bardzo dojrzałe, spójne, jakby świadome własnej wartości i celu. Język jest bogaty, porównania celne, dowcipne, a czasem tak dosadne, że można spaść z krzesła. Nie lubię się powtarzać, bo już to kiedyś pisałem, ale Łukasz Orbitowski dysponuje tym rodzajem szóstego zmysłu, zarezerwowanego wyłącznie dla artystów i pisarzy, który potrafi przemienić słowo w prawdziwą sztukę. Zupełnie jakby w jego umyśle zagnieździła się maszynka do mielenia zdań, miażdżenia znaczeń i nadawania zupełnie nowego sensu zlepkowi, wydawałoby się, przypadkowych wyrazów. Pewnie wiele osób zachodzi w głowę, jak on to robi, ale to pytanie sugeruję zostawić na boku i delektować się niepowtarzalnością prozy Łukasza.
Nowa powieść krakowianina oblepiona jest mistyką, romansem, szaleństwem i oczywiście grozą. W całej historii walają się butelki taniej wódki, narkotyczne odurzenie, ludzkie dramaty, zawiść i podobno najpiękniejsze uczucie, którym jeden człowiek jest w stanie obdarzyć drugiego człowieka… miłość. Lecz jest to specyficzna miłość, bo miłość w czasach apokalipsy, naznaczonej ponurą groteską i surrealizmem. Jak zwykle w swych utworach, Orbitowski zadbał o każdy, nawet najmniejszy szczegół. Miejski koloryt w „Świętym Wrocławiu” jest żywy, chwilami nieco przerysowany, niczym w gabinecie luster, ale w gruncie rzeczy prawdziwy. Całość przypomina swoistą gawędę. Nawet pierwszoosobowa narracja, która wprowadza czytelnika w wir wrocławskiej historii, ma charakter kronikarski, czy wręcz Lovecraftowski.
Wymowa „Świętego Wrocławia” ma w sobie coś destrukcyjnego i jednocześnie odkupiającego, co podkreśla iście liryczny finał, na którego interpretację znajdzie się pewnie tyle pomysłów, ilu czytelników. Ale pomijając te wszystkie zawiłości interpretacyjne, końcowy twist ma w sobie przedziwną moc, zdolną ukoić nawet najbardziej zatroskaną duszę. I nie ważne, czy jesteś powieściowym Michałem, Małgosią, Tomaszem, Marianem, Ewą, Beatą, czy kimś zupełnie innym. „Święty Wrocław” posiada coś katarktycznego, pozwalającego wyzwolić się z więzów, krępujących wyobraźnię i wlewającego moc w struchlałe serca. Nie mam żadnych wątpliwości, że obok „Tracę ciepło”, nowa powieść Orbitowskiego to największe osiągnięcie autora. Myślę, że nie jestem jedynym, który czeka na kolejne dokonania krakowianina. A po tym wszystkim, co do tej pory nam zgotował, jestem pewien, że jest na co czekać. Powiem krótko: Łukaszu, dobra robota!