Już ostatkiem zostając przy świątecznych klimatach, zahaczam dzisiaj o książkę "Świąteczna mordercza gra".
Większość ludzi czyta tego typu opowieści właśnie w grudniu, a dla mnie to nie ma większego znaczenia i bez względu na porę roku, jeśli coś wpadnie mi w oko, to po prostu czytam. Tym razem było inaczej i tuż przed świętami sięgnęłam po książkę od wydawnictwa Kobiece. To również dlatego, że oczekiwałam kryminału, a nie słodko-cmokającej powieści obyczajowej. Tak już po prostu mam, choć przyznaję się, że mimo mojej ogromnej fascynacji ludzką psychiką i seryjnymi mordercami, lubię również powieści obyczajowe. To czy święta z trupami zagościły w mojej głowie na dłużej?
Jak to przy Bożym Narodzeniu bywa, prześladuje ludzi magiczna liczba dwanaście. Musi być tyle potraw, każdej trzeba spróbować. Objeść się tak, by bolał brzuch, a wszystko to okryte pierzynką cudowności przy pierwszej gwiazdce. Tak się kojarzą święta i w zasadzie cały grudzień wielu ludziom, ale nie naszej głównej bohaterce, Lily. To dlatego, że jej matka zmarła ponad dwadzieścia lat temu właśnie w Boże Narodzenie. Zagadka polega na tym, że ta kobieta została zamordowana, a dziewczyna chciałaby wiedzieć co się wtedy wydarzyło. I to spada na nią jak grom z jasnego nieba, gdy umiera jej ciotka. Wtedy Lily musi wrócić do rodzinnej posiadłości aby szukać w niej dwunastu kluczy. Wszystko trwa dwanaście dni i ta liczba staje się jeszcze bardziej przeklęta w momencie gdy odcina posiadłość od prądu burza śnieżna. No, w zasadzie nie tylko od prądu, ale generalnie, od świata. Wtedy poszukiwania kluczy stają się morderczą grą, bo każdy chce je znaleźć ze względu na to, że dzięki nim odziedziczy spadek, a może nie tylko dlatego?
Pomysł na tę książkę był świetny. Gdy zobaczyłam jej objętość i pierwsze recenzje założyłam, że to będzie kryminał w stylu Agathy Christie. Jedno miejsce, posiadłość. Rodzinne niedomówienia, nieczyste zagrania, dwanaście kluczy i morderstwo sprzed lat w tle. I myślałam, że łyknę ją na jedno podejście. Czyżby?
Samo budowanie napięcia, trzymanie w niepewności, odrobina niepokoju i stukający do skroni strach faktycznie się tu pojawiają i dla mnie to faktycznie zaleta, ale niestety, jedyna. Czyta się szybko, dosłownie się nie ma nad czym zastanawiać, tylko brnąć do końca po rozwiązanie i tu oczekiwałabym zwrotów akcji, kręcenia czytelnikiem w różne strony, a jednak trochę mi tego zabrakło.
Bohaterowie. Kurczę, jak mnie irytowała główna bohaterka. Choć miałam wrażenie na początku, że ją rozumiem, to później, im dalej w las, tym coraz bardziej zastanawiałam się po co ona właściwie tam jechała, skoro nie zależało jej na spadku? Miała różne, dziwne pomysły, trochę infantylne, ale powiedzmy, że do czegoś w rodzaju strasznego filmu by się nadała, bo poziom głupoty momentami właśnie o takie coś zahaczał, a pewnie miało to być odebrane jako poczucie humoru. Nie wyszło. Mimo, że faktycznie dla rozładowania sytuacji czasami takie dowcipne odzywki potrafią zrobić kawał dobrej roboty. Nie tym razem.
Założyłam więc, że Lily nie będzie moją ulubioną bohaterką, ale w sumie przecież być nią nie musi, a być może autorka właśnie chciała uzyskać taki efekt lekkiej niechęci.
Całość miała być genialnym prezentem dla fanów Christie, ale jak dla mnie, większość będzie zniesmaczona tym, jak amatorsko to wypada przy królowej kryminału, bo umieszczenie wielu osób w jednym domu, gdzie muszą o coś walczyć wcale nie jest główną cechą dobrej powieści kryminalnej.
Podsumowując, jako czytadło jak najbardziej w porządku. Jako świąteczna opowieść? No... powiedzmy, że skoro wszystko dzieje się z Boże Narodzenie, to tak możemy to nazwać, ale równie dobrze mogłoby wypaść w Wielkanoc i być zmieszane z pisankami. Nic nadzwyczajnego. Poleciłabym tę książkę raczej osobom, które dopiero chcą zacząć swoją przygodę z kryminałami, bo jest to lekka powieść, która od razu nie przytłoczy swoim ciężarem.
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Kobiecym.