"Gwiazd naszych wina" to pozycja, z którą każdy z nas prędzej czy później się zetknął. Już przed premierą filmową było o niej głośno, a prawdziwa wrzawa miała dopiero wybuchnąć. Zgodnie z zasadą najpierw książka potem film w pierwszej kolejności sięgnęłam po wersje papierową. Długo nie mogłam nigdzie jej dostać, bo półki sklepowe były przerażająco puste, a jeszcze dłużej nie mogłam się do nią zabrać. Po wielu pochlebnych, lecz melancholijnych recenzjach obawiałam się, że będzie to jedna z tych książek, która zrobi mi wodę z mózgu i pozostawi całkowicie załamaną.
Czytając powieść Johna Greena przez myśl przechodziło mi tysiące myśli jakimi można się podzielić z innymi, aby wyrazić swoją opinie. Jednak po skończeniu pozostała tylko pustka. Historia Hazel i Augustusa to nie jest opowieść o niesprawiedliwości świata czy honorowej, odważnej walce z rakiem. To historia o umieraniu. Młodzi ludzie, którzy ledwo wkroczyli w życie zmagają się ze świadomością, że każdy dzień może być tym ostatnim. Że gdzieś pod skórą chowa się podstępny nowotwór wyniszczający ich ciało, komórka po komórce. Widzieć litość w oczach bliskich i skrywane przez nich łzy. Wiedzieć, że oni są przyczyną bólu.
„Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.”
Wbrew pozorom powieść Greena daleka jest od sentymentalizmu. Bohaterowie mają świadomość tego, że nie ma dla nich ratunku i nie użalają się nad własnym losem. Nie jest to beztroskie życie, ale starają się je przeżyć z uśmiechem na ustach. Nigdy nie znałam nikogo kto był śmiertelnie chory, nikogo kto umierał. Choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że każdy dzień przybliża nas nieubłaganie do śmierci, to na co dzień nie zastanawiamy się nad tym. Dla Hazel, Augustusa i innych dzieciaków z grupy wsparcia jest to chleb powszedni. Kupują stroje do trumny, wybierają miejsce ostatniego spoczynku, przygotowują bliskich do swojego odejścia.
Kiedy rodzi się dziecko rodzice zadają jedno i to samo pytanie: czy jest zdrowe. Nie pytają o płeć, wagę czy inne błahostki, bo dla nich nie ma znaczenia jak wygląda dziecko, czy to chłopiec czy dziewczynka, dopóki dziecko jest całe i zdrowie. Zawsze gdy odwiedzam dziadków jako pierwsze pada pytanie: "czy w domu wszyscy są zdrowi?". Zdrowie zawsze traktowałam jako coś oczywistego, coś co zawsze było, jest i będzie. Otrzymane w pakiecie wraz z narodzinami. Jednak nie dla każdego tak jest. Kiedy coś jest w naszym posiadaniu nie doceniamy tego... dopóki tego nie stracimy. "Gwiazd naszych win" uświadamia jakim cennym darem jest zdrowie. Najcenniejszym.
Sięgając po powieść z góry powiedziałam sobie, że nie, nie będę płakać. Naczytałam się wystarczająco dużo opinii i recenzji, żeby wiedzieć, że "Gwiazd naszych wina" to rasowy wyciskacz łez. Starałam się, na prawdę, niestety nie dałam rady. Nie pamiętam kiedy ostatni raz przeżyłam tak dramatyczną podróż, jak ta. Jeśli miałabym ocenić ją w perspektywie wylanych łez to zdecydowanie otrzymałaby maksymalna punktacje.
"Gwiazd naszych wina" to jedna z tych książek, których nie da się opisać słowami. Można powiedzieć na jej temat wiele: że jest piękna, wzruszająca, okrutna i bezlitosna, lecz nic tak na prawdę nie będzie w stanie oddać jej prawdziwego ducha. Tak jak się obawiałam ta książka pozostawiła mnie zapłakaną, wstrząśnięta i wewnętrznie rozdartą. Nawet nie jestem w stanie myśleć o jej mankamentach, ponieważ zrobiła ze mną coś niesamowitego. Wzruszyła do głębi to mało powiedziane. Co ciekawe, film dokładnie odzwierciedla książkę. Wszystko było tak, jak to sobie wyobraziłam... "Gwiazd naszych wina" mogę podsumować tylko jednym zdaniem. Życie to wyrafinowana suka, a ból domaga się abyśmy go odczuwali.