Romansu z podróżami w czasie ciąg dalszy. Tym razem sięgnęłam po pierwszy tom serii „Strażnicy historii” autorstwa Daniela Dibbena – „Nadciąga burza”. W Polsce wydawcą tej bestsellerowej powieści jest Wydawnictwo Egmont. Co się z tym wiąże? Obłędna okładka, dbałość o detale i spełniająca swą powinność korekta (choć nie obyło się bez kilku rażących oczy słów, które można było zastąpić synonimami). Jest to jedna z najciekawszych książek z motywem podróżowania czasoprzestrzennego w tle, która ustępuje jedynie Trylogii Czasu Kerstin Gier oraz „Magicznej gondoli” Evy Völler. O dziwo, i te książki pochodzą z Egmontu, co może świadczyć jedynie o tym, że najlepsze książki w tym temacie można znaleźć właśnie u nich.
Jaka historia kryje się na kartach powieści Daniela Dibbena? Całkiem ciekawa. Czternastoletni Jake Djones, zwyczajny, a nawet trochę nudny gimnazjalista, z dnia na dzień dowiaduje się, że jego zaginieni rodzice byli kiedyś Strażnikami Historii, a ich zaginięcie wiąże się z tajną misją w szesnastowiecznej Wenecji, na którą wyruszyli po kilkunastoletniej przerwie od służby. No dobrze, to w kim takim razie są ci tajemniczy Strażnicy Historii? Organizacją, która chroni historię przed wpływem złoczyńców, którzy chcą ją zmienić, aby dzisiejszy świat pogrążył się w chaosie i anarchii.
W kwaterze głównej Strażników Historii Jake poznaje tajniki pracy agentów, a także nawiązuje pierwsze znajomości. Mózgowiec Charlie, bufon Nathan i słodka Topaz zostają jego przyjaciółmi i pomagają mu w dostosowaniu się do nowej rzeczywistości. Jak na niecierpliwego chłopaka przystało, Jake nie czeka bezczynnie na to, aż ktoś zainteresuje się zaginięciem jego rodziców i sam rozpoczyna poszukiwania. Wbrew woli szefostwa wybiera się wraz z przyjaciółmi na misję, a jego z pozoru bezpieczna podróż do Wenecji zamienia się w szaleńczy pościg, pełen pułapek i niebezpieczeństw, po całej szesnastowiecznej Europie. Stawka jest wysoka, a Strażnikom Historii brakuje czasu. Jak wywiążą się z zadania? Zobaczcie sami!
Książką byłam po prostu zachwycona. Sięgając po nią po raz pierwszy, nie byłam w stanie odłożyć jej na później. Historia przedstawiona przez autora obfituje w dynamiczną akcję i muszę przyznać, że ani na trochę nie pozwoliła mi na oderwanie się od lektury. Bardzo często jest tak, że autor zaczyna z grubej rury, a potem się wypala. Daniel Dibben stworzył książkę, która zadaje temu kłam, bowiem od początku do końca trzyma stały poziom napięcia. Jest niezwykle barwna i dopracowana, a w tekście nie brakuje ciekawostek i nawiązań do wydarzeń historycznych, które miały miejsce w dawnych czasach. Autor sprytnie przemyca do fabuły historię z krwi i kości, co nawet mi się spodobało, bo jest przedstawione w taki sposób, że nawet jej najwięksi przeciwnicy z chęcią poczytają, co autor ma w tej kwestii do powiedzenia. Chcę też podkreślić, że Dibben – jako jeden z niewielu autorów – z powodzeniem obrazuje świat przedstawiony. I nieważne, czy mowa o piętnastym wieku, czy o współczesności, ponieważ autor dostarcza zarówno niebanalne dialogi, jak i rozbudowane opisy. Te drugie, przyznam szczerze, ucieszyły mnie najbardziej.
Wspominałam na początku o zlekceważeniu potęgi wyrazów bliskoznacznych. Otóż w książce występują dwa słowa, które muszą być ulubionymi słowami autora, a od których robiło mi się niedobrze – zwłaszcza, że pojawiały się w powieści nader często. Mowa o „rumianolicym” i „sylwecie”. Gdy tylko widziałam je w tekście, dostawałam białej gorączki, dlatego też mam nadzieję, że w kolejnej książce Dibbena korekta postara się zastąpić je czymś innym, brzmiącym mniej pretensjonalnie. W kwestii języka to tyle, jeśli chodzi o krytyczne uwagi. Generalnie warsztat literacki autora jestem w stanie docenić, a nawet pochwalić, ponieważ w powieści występuje równowaga między dialogami a opisami. Nieczęsto się to zdarza, a jeśli już, to właśnie w książkach, które czyta się naprawdę lekko, łatwo i przyjemnie. Z czystym sumieniem mogę poświadczyć, że wszystkie te trzy cechy posiada pierwszy tom „Strażników historii”.
Na kilka słów pochwały zasługuje również kreacja bohaterów. Jake, który początkowo wydawał mi się za młody, szybko zyskał moją sympatię. Jest uparty, zorientowany na cel, nie poddaje się rozpaczy, jest bezinteresowny, odważny i zdesperowany, by odnaleźć rodziców. Jednocześnie z całą mocą dba o swoich przyjaciół i stara się im pomóc. Nathan, podobno jeden z najlepszych agentów, faktycznie jest maksymalnie nadęty i egocentryczny, niemniej jednak nadrabia poczuciem humoru, które niejednokrotnie wywołało nie tyle mój uśmiech, co gromki śmiech. Charlie urzekł mnie swoją inteligencją i oddaniem Panu Drake’owi, czyli papudze, która stale mu towarzyszy. Polubiłam także Topaz, której nie mogłam odmówić uroku osobistego, nawet mimo denerwującej skłonności do mówienia po francusku. Każdy z bohaterów może się pochwalić innym charakterem, a ja mogę powiedzieć bez ogródek, że wszyscy bez wyjątku skradli moje serce. Chyba pierwszy raz mi się to zdarzyło.
Po książce „Nadciąga burza” spodziewałam się niebanalnej historii, jednak przeszła ona moje najśmielsze oczekiwania. Nie brakowało jej absolutnie niczego… Chyba, że kolejnych kilkuset stron, które z przyjemnością wchłonęłabym równie szybko, co te, które faktycznie miałam przyjemność przeczytać. Moim Czytelnikom serdecznie polecam tę powieść – czytajcie ją czym prędzej, ponieważ premiera kolejnego tomu przygód Jake’a za pasem. A zapewniam Was, że dużo będzie się działo!
Ocena: 5,5/6