Zapewne nie tylko fani kultowych horrorów pamiętają mroczną wyliczankę: „Jeden, dwa, Freddy już Cię ma…” i od razu kojarzą, który z najpodlejszych złoli nosił pasiasty, stylowy sweterek. Oczywiście mowa o Freddy’m Kruegerze z kultowego „Koszmaru z ulicy Wiązów”, czyli gościu „samo zło”. Ów sadystyczny morderca, zawarł nawet pakt z Demonami Snów, by po swojej śmierci nadal móc oddawać się ulubionym rozrywkom, czyli torturować i mordować każdego, kto mu podpadnie. Tym samym, pojawiając się na ekranach w 1984 roku, pozbawił widzów poczucia bezpieczeństwa, wznosząc realizm zagrożenia sennych koszmarów na wyższy poziom. Krótko mówiąc: rozgościł się w sferze majaków, uświadamiając nam, jak bardzo jesteśmy w niej bezradni i bezbronni. Niewątpliwie było w nim coś przerażająco fascynującego i fascynująco przerażającego. Coś co nie pozwalało (i jak widać nadal nie pozwala) nam o nim zapomnieć.
Nie mogłam mieć więc innego pierwszego skojarzenia, gdy sięgałam po „Gościa z koszmaru” Markerta. Moje myśli od razu dziko pognały ku Freddy'iemu. Dosyć szybko okazało się jednak, że nie tędy droga, bo wyobraźnia autora, zboczyła w zupełnie inne rejony. Właściwie jedyne co łączy książkę z filmem, to duszny, przesiąknięty grozą klimat i osaczające bohaterów koszmary – bardziej namacalne niż byśmy sobie tego życzyli. Ponadto, w momencie gdy Freddy dla niektórych, może trącić już myszką (i preparatami na mole), to tytułowy Gość jest jak orzeźwiająca bryza i podnosi poprzeczkę w realizacji motywu demonicznych koszmarów o kilka oczek.
Wszystko zaczyna się od felernego spotkania autorskiego Benjamina Bookmana na którym to, niezadowolony czytelnik, popełnia samobójstwo (!). Co gorsza mniej więcej w tym samym czasie policja trafia na miejsce makabrycznej zbrodni, będącej odwzorowaniem brutalnego morderstwa opisanego w książce – która właściwie nie miała jeszcze premiery. Nic dziwnego, że nad głową pisarza zbierają się czarne chmury. Wszyscy zdają się być przeciwko niemu, nawet on sam. Obserwując jak balansuje na granicy jawy i snu, wątpi we własne zmysły, próbujemy odgadnąć, kto tak naprawdę jest bestią ukrywającą się w polu kukurydzy, czym są majaczące się wokoło rezydencji Blackwood cienie i jaką rolę w tym wszystkim odgrywają nocne mary. Prowadzeni przez labirynt wspomnień i tajemnic, próbujemy także pojąć wagę unikalnych umiejętności kolejnych bohaterów powieści: schorowanego detektywa Millsa i lekarza od koszmarów, czyli dziadka naszego nieszczęsnego pisarza. Wierzcie mi, gdy w końcu wychodzi szydło z worka, takiej mieszanki zaskoczenia i trwogi dawno już nie mieliście okazji doświadczyć. Inaczej też spojrzycie na łapacze snów…
Muszę przyznać, że Markert sprytnie rozgrywa czytelnika. Mocne uderzenie na początku powieści – w dosyć spektakularny sposób – przykuwa uwagę, by po tym, gdy porządne nami wstrząśnie, nie puścić już aż do końca. Sprawnie stopniowane napięcie prowadzi nas przez serię zbrodni, skutecznie zacierając granicę między tym, co wydaje nam się niemożliwe, a nierealne. W tym, skądinąd, szaleństwie jest jednak metoda, co udowadniają nam wzbogacone o folklor i mitologię odniesienia oraz wątki obracające się wokół tematyki ściśle związanej ze śnieniem, takie jak lunatykowanie oraz paraliż senny. Konstrukcyjnie jest więc dosyć smakowicie. A to niezwykle mnie cieszy, ponieważ przy takiej dynamice i zagęszczeniu, „Gość z koszmaru” mógł z łatwością rozbić się o pastisz i zamiast wywoływać napięcie i niepokój, zmęczyć. Poza tym, co warto podkreślić, nie ma przecież dobrego horroru bez akuratnie zarysowanej warstwy obyczajowej, a i na tym polu powieść wypada przekonująco. Markert nie szczędzi nam kruchych relacji, wyniszczających tęsknot, słabości, które w porę nie ujarzmione, każdego pociągną na dno. Na kartach jego powieści spotykamy nie takie znowu kryształowe postaci, które to dzięki pęknięciom i rysom zyskują charakter. Jako nie ideały dają się też zwyczajnie lubić. Moją szczególną sympatię zaskarbił sobie stary, nieco zdziwaczały detektyw i to do niego najbardziej się przywiązałam.
Jak się zapewne domyślacie, jestem na TAK. Nawet lekki chaos, z którym się przez chwilę podczas lektury mierzyłam, nie odebrał mi przyjemności z zagłębiania się w historię koszmarnego Blackwood. Na pewno sięgnę więc także po kolejną książkę autora. Zżera mnie bowiem ciekawość, jakiego tym razem koszmarnego asa wyjmie z rękawa. Coś czuję, że powtórnie nie pozwoli nam spokojnie paść w objęcia Morfeusza…Zresztą, już tytuł mówi sam za siebie. „Pan Kołysanka”, to zapewne nie tylko niewinna sugestia.
Na szczycie wzgórza w okolicy miasteczka New Haven, wśród dziwacznie i niepokojąco powykrzywianych sosen wznosi się rezydencja Blackwood. Jej spadkobierca, odnoszący sukcesy pisarz Ben Bookman kończy...
Na szczycie wzgórza w okolicy miasteczka New Haven, wśród dziwacznie i niepokojąco powykrzywianych sosen wznosi się rezydencja Blackwood. Jej spadkobierca, odnoszący sukcesy pisarz Ben Bookman kończy...
Dla fanów mrocznych opowieści z nutą tajemnicy i napięcia „Gość z koszmaru” J.H. Markerta stanowi prawdziwą gratkę. To wyważona mieszanka horroru i thrillera z elementami kryminału, która wciąga czyt...
Brutalne morderstwa, autor kryminałów i dziecięce koszmary, to wszystko prowadzi do mrocznej tajemnicy dworu Blackwood. W książce nie dało się nie zauważyć nawiązań do Stephena Kinga. W tekście możn...
JE
@jedz.czytaj.zwiedzaj
Pozostałe recenzje @alicya.projekt
Szczodruszka!
Pojęcie czasu nawet nam dorosłym sprawia kłopot. Z jednej strony potrafimy odmierzać go poprzez obserwację cyklicznych zjawisk, a z drugiej, gdy zaczniemy się nad jego i...
@ObrazekGdy zapada noc, w gęstym mroku majaczy zawodząca żałośnie postać Białej Damy, przechadzającej się samotnie po zamkowym dziedzińcu. O dreszcze przyprawia daleki...