Krzysztof Wytrykowski to człowiek który schronił się od zgiełku Warszawy-Centrum na Kabatach, gdzie prowadzi kawiarnię. Do tego studiował germanistykę na UW oraz historię kościoła na ATK (czyli obecny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Tyle mniej więcej można się dowiedzieć o autorze „Srebra Stortebeckera” z okładki tejże powieści. Niewiele więcej można odkryć szukając informacji w internecie.
Dla samej powieści ważne jest zainteresowanie autora historią, gdyż „Srebro Stortebecker” to opowieść osadzona w realiach XV wiecznej Europy. Główni bohaterowie to młody kupiec Niclos de Tulow oraz Jan z rodu Tęczyńskich, którzy pracując dla Andrzeja Bielskiego w istocie służą królowi Polskiemu Władysławowi Jagielle w wielkiej wojnie dyplomatyczno-szpiegowskiej z Zakonem Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli z Krzyżakami.
Jak dla mnie książka rozwija się powoli, ale wciąga w wir wydarzeń. Od samego początku sporo jest tu wiadomości historycznych, które może i są potrzebne (tła polityczno-gospodarczego zmagań Polski i Litwy z Zakonem), lecz nie dla każdego tak samo interesujące. Wraz z dwójką bohaterów, którzy wzajemnie siebie uzupełniają (inne przymioty posiada kupiec, inne zaś umiejętności cechują młodzieńca stanu rycerskiego), wyruszamy ze stołecznego Krakowa do Torunia, który stanowił część państwa zakonnego. Nie będę tu zdradzać, co potrafią młodzi agenci, szczególnie, że w tej podróży szybko wyjdzie na wierzch, co kto umie. Mogę jednak powiedzieć, że dzieje się sporo: jest porwanie, rywalizacja i walka, intrygi i nowe wątki, które każą podejmować dalszą wędrówkę. A przy okazji można też znaleźć przemyślenia o naturze ludzkiej.
„Większość bohaterów powieści to postacie autentyczne.” – napisano na okładce. I wobec kilku nazwisk, które sprawdziłam jest to prawda (komturem Torunia w latach 1397-1407 rzeczywiście był Friedrich von Wenden, a Simon von Utrecht rozbił piratów – braci Witalijskich – na Bałtyku, działał też ród kupiecki van der Beurse w Brugii, itd). „Autor trochę je tylko ubarwił i pozwolił im mówić językiem nam współczesnym” to kolejne zdanie z okładki i rzeczywiście język powieści jest współczesny, co ma swoje zalety (lektura jest zrozumiała), ale dla innych może stanowić wadę (brak klimatu epoki, tak piękny np. u Sienkiewicza). Tak jak błędne jest zdanie z 91 strony: „Przecież oni trzymali się z dala od nas i milczeli w naszej obecności jak rzeźby z kościoła Mariackiego”, co dla Jana z Tęczyńskich może oznaczać jedynie kościół pod takim wezwaniem z grodu Kraka. Ale przecież słynne rzeźby z tej świątyni to dzieło wita Stwosza, które powstał dopiero w latach 1477-1489. Podobnie też anachroniczne wydają mi się rozważania ojca Mateusza (rozmowa z Niclosem), „że najpierw stanie w prawdzie na Sądzie Ostatecznym, a już bardzo nieliczni biorą pod uwagę, że mogą skończyć na wiecznych mękach, w piekle”. Przeczą temu średniowieczne egzempla, czy „Biblia pauperum”, czyli wszelkie malowidła, tablice, rzeźby, czy ilustracje. Groźba piekła dla ludzi z tamtej epoki wydaje się tak samo realna jak dla nas zagrożenia ekologiczne. Jak można by bowiem zrozumieć obietnice zbawienia dla rycerzy, którzy wyruszają na krucjaty, gdyby inferno nikomu nie groziło? Ale to pewnie ten element uwspółcześniający język, który ma sprawić, że powieść jest zrozumiała dla ludzi początku XXI wieku.
Jednak to tylko moje dywagacje, które przez innych czytelników mogą być uznane za czepianie się szczegółów. Każdy kto szuka dobrej przygodowo-sensacyjnej powieści osadzonej w historycznych realiach otrzyma to, czego pragnie.